Mario Tennis: Ultra Smash

Mario Tennis to połączenie dwóch rzeczy które uwielbiam. Sport, do którego to uprawiania byłem zmuszany za dzieciaka i bohatera jednej z pierwszych gier w jakie miałem okazje zagrać. Jak dotąd prawie wszystkie sportowe gry z udziałem wąsatego hydraulika były wyśmienite. Dlatego też zakup Mario Tennis: Ultra Smash wydawał się oczywistością. W jakim to ja byłem błędzie. Czytaj dalej

Project Zero: Maiden of Black Water

Żyjemy w czasach gdy klasyczne survival horrory są praktycznie martwym gatunkiem. Produkcje te zostały wyparte przez „YouTubowe straszaki”. Dlatego też powrót jednej z najlepszych horrorowych gier napawał mnie olbrzymią nadzieją. Jednak czy w obecnym świecie jest jeszcze miejsce dla tytułów takich jak Project Zero: Maiden of Black Water?

Najnowsza cześć cyklu Project Zero opowiada o losach trójki bohaterów badających tajemniczą górę. Miejsce to było atrakcją turystyczną ale obecnie znane jest głównie z powodów liczby samobójstw tam popełnianych. Dodatkowo w rejonie krążą rozmaite przesądy i legendy na temat mrocznych rytuałów odprawianych na tym terenie. Mamy więc fabułę typową dla cyklu Project Zero. Jest to mieszanka folkloru, miejskich legend z Japonii i bohaterowie znajdujący się w złym miejscu o złej porze. Fabuła w Maiden of Black Water nie zaskoczy specjalnie nikogo kto miał kontakt z poprzednimi częściami kultowego cyklu. Przyznać jednak trzeba, ze zaprezentowana historia jest całkiem solidna i prezentuje to co najlepsze w japońskich horrorach. Dodatkowo fani serii poznają losy kilku bohaterów pojawiających się w poprzednich odsłonach cyklu.

Las samobójców

Pomysł bazowania lokacji z gry na słynnym japońskim lesie samobójców (Aokigahara) uważam za genialne rozwiązanie. Zwłaszcza, że twórcy nowego Project Zero starali się znaleźć interesujące wytłumaczenie dla fenomenu tego typu miejsc. Przedstawiona w tej produkcji historia góry samobójców bez wątpienia jest najlepszym elementem całości. Połączenie zjawiska związanego z kulturą Kraju Kwitnącej Wiśni z elementami nadprzyrodzonymi daje naprawdę świetny efekt.

fatal-frame-maiden-of-black-water_009


Gameplay tej produkcji to przeniesienie rozgrywki znanej jeszcze z czasów PlayStation 2. Dorzucono jeszcze trochę bajerów usprawiedliwiających wydanie gry na WiiU. Ze względu na trzecioosobową perspektywę kamery i dodatnie systemu sterowania za pomocą ruchu Maiden of Black Water najbliżej jest do dwóch odsłon Project Zero wydanych na Wii. Przemierzamy opuszczone i podniszczone lokacje, po drodze szukając kluczy i rozwiązując proste zagadki. Co jakiś czas spotykamy duchy. Nie wszystkie zjawy na jakie się natkniemy są (od razu) agresywne. Podczas naszych spacerów znajdujemy najróżniejsze przedmioty pomagające nam w przetrwaniu. Zioła, klisze do naszego aparatu fotograficznego i całe sterty notatek objaśniających nam fabułę gry. Rozgrywka wydaje się być bliźniaczo podobna do poprzednich tytułów. Mam jednak wrażenie, że tym razem Project Zero cierpi na trochę więcej backtrackingu niż ma to miejsce w pozostałych grach z serii. Po części jest to efekt tego, że wszyscy bohaterowie zwiedzają tą samą górę. Dodatkowo lokacje są trochę mniej różnorodne niż bym tego chciał. Efektem tego jest wrażenie chodzenia w kółko po tych samych kilku miejscówkach.

WiiU_ProjectZeroMaidenOfBlackWater_03_mediaplayer_large.bmp

Produkcję tą wyróżnia jeden dość charakterystyczny element. Mimo że Project Zero jest survival horrorem to nie uświadczymy w tej produkcji typowych broni. Naszym orężem do walki z duchami jest Camera Obscura – aparat fotograficzny posiadający moce egzorcystyczne. Zastępuje on nam pukawki i okazują się całkiem sprawnym narzędziem do eliminacji wszelkiego typu widm. Podczas korzystania z tego przyrządu przechodzimy w pierwszoosobowy tryb i musimy robić zdjęcia maszkar. Wiąże się z tym cały system fotek pstrykniętych w odpowiednim momencie i skilli zwiększających wachlarz umiejętności naszego aparatu. Ten element gry podobnie jak reszta nie uległ zbyt wielkim zmianom. Mamy możliwość wykorzystywania naszego padletu jako obiektywu. Zmodyfikowano lekko system zadawania obrażeń duchom i spowolniono trochę czas przeładowania się aparatu po wykonaniu zdjęcia. Nie są to jednak olbrzymie zmiany i można się do nich przyzwyczaić.

WiiU_FatalFrameMaidenOfBlackWater_scrn01_E35

Jak te duchy wyglądają

Od strony graficznej pozycja prezentuje się dość solidnie. Lokacje może nie są byt rozległe ale są pełne klimatycznych elementów. Postacie wyglądają naprawdę dobrze. Najfajniejsze są jednak wstawki po udanym egzorcyzmie ducha. Możemy wtedy zobaczyć moment śmierci danej postaci. Zaprezentowane jest to w sposób przypominający nagranie na starej taśmie VHS. Obraz śnieży i nie przypomina w niczym HD, do którego przyzwyczaiły nas współczesne telewizory. To dodaje produkcji posmaku kultowych japońskich horrorów z epoki V-Cinema. Niestety angielski voice acting nie robi już tak dobrego wrażenia. Kompletnie nie pasuje on do produkcji i słuchanie go jest po prostu męczące. Na szczęście możemy wybrać oryginalną ścieżkę dźwiękową. Reszta elementów audio stoi na poziomie. Głośniki w naszym padlecie zostają dobrze wykorzystane i świetnie uzupełniają odgłosy wydawane przez nasz telewizor. Może to tylko osobiste preferencje ale zdecydowanie polecam granie napisami i japońskimi głosami postaci. Klimat zyskuje na tym bardzo wiele i po prostu nie da się przecenić znaczenia głosów naszych postaci w budowaniu napięcia.

project-zero-v_4bie

Wady, wady

Patrzenie na Maiden of Black Water oczami fana gatunku i osoby zakochanej w Project Zero jest trochę trudne. Rzeczy które przeszkadzają innym graczom mogą wydawać się nam całkiem normalne. Kiepskie sterowanie jest czymś co należy po mocno skrytykować. Z drugiej strony osoby wychowane na „sterowaniu ludźmi-czołgami” z gier takich jak Resident Evil czy Silent Hill mogą traktować ten element jako znak rozpoznawczy survival horrorów. Przyznam jednak że sterowanie w Project Zero 2 Wii Edition było łatwiejsze do ogarnięcia niż to co oddano w nasze ręce tym razem. Jest to efekt fajnego patentu zastosowania padletu jako naszego aparatu. Zdarzało mi się w ferworze walki z duchami tak wymachiwać tym przyrządem, że prawie spadałem z krzesła. Mam co prawda opcje kontroli za pomocą analogowej gałki ale jest to zdecydowanie zbyt wolna metoda. Zwłaszcza w przypadku szybszych zjaw. Drugą kwestią która może zniechęcić graczy do tej produkcji jest jej tempo. Maiden of Black Water to masa budowania napięcia i klimatu grozy. Wiążą się z tym powolnie poruszający się bohaterowie, masa notatek których czytanie jest wskazane i backtracking. Bardzo często będziemy musieli cofać się do wcześniej odwiedzonych miejsc by odnaleźć jakiś przedmiot lub cyknąć odpowiednią fotkę. W wykorzystaniu tej dobrze znanej formuły nie ma nic złego. Ważne jest jednak by nie dać graczowi uczucia monotonii i znudzenia. Piątej odsłonie Project Zero udaje się to tylko pod warunkiem że zainteresuje nas opowiadana historia. Tym co najtrudniej jest chyba tej grze wybaczyć jest dość skromna ilość duchów jakie napotykamy. Akcja produkcji dzieję się przecież na górze, gdzie masowo popełnia się samobójstwa. My jednak skazani będziemy na nieustanne walki z tymi samymi duchami. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że w cyklu Project Zero pojawiły się wcześniej zjawy, które były bardziej interesujące jeśli chodzi o ich design.

Naprawdę muszę wspomnieć o jeszcze jednym niezwykle ważnym elemencie tej produkcji. Chodzi o straszenie. Spotkałem się ze straszną krytyką tej produkcji. Wiele osób porównywało ją do Until Dawn. Rezultatem tego było niezadowolenie. Maiden of Black Water to kompletnie inny rodzaj straszenia od tego co oferuje hit z PlayStation 4. Project Zero to japoński horror w stylu Ring, Dark Water czy Pulse. Until Dawn to slasher na pograniczu parodii gatunku. Dlatego też osoby liczące na posobny klimat będą solidnie zwiedzone.

Całkiem dobry horror

Zarówno osoby lubiące poprzednie odsłony cyklu Project Zero jak i fani klasycznych survival horrorów znajdą w Maiden of Black Water solidnego reprezentanta swojej serii i gatunku. Niestety z tego właśnie powodu osoby przyzwyczajone do bardziej współczesnych straszaków mogą się nieźle wynudzi przy tym tytule. Masa powolnego chodzenia i budowanie klimatu grozy może być trudna do docenienia przez kogoś kto liczy na grę w stylu Until Dawn. Nie oznacza to jednak że nie warto się najnowszym Project Zero zainteresować. Jeśli uda nam się w jakiś sposób dorwać pudełko z tym tytułem to zostaniemy uraczeni przez trochę archaiczną ale wciąż solidną pozycję.

Space Hulk

Chwała Imperatorowi! Śmierć plugastwu, heretykom i bestiom! Musimy oczyścić ten wrak statku, by zmyć hańbę porażki naszych braci. Wielu mówi, że to misja samobójcza, ale my pokażemy na co stać Krwawe Anioły.

Warhammer 40K to jedno z najbardziej interesujących uniwersum jakie stworzono w przeciągu ostatnich lat. Ludzkość walcząca z orkami w kosmosie na pierwszy rzut oka nie wydaje się nad wyraz interesująca. Gdy zagłębimy się w całą mitologię tego tytułu, wszystko wydaje się ciekawsze. Większość graczy z samym cyklem miała głównie do czynienie poprzez serię świetnych gier strategicznych od studia Relic. Obecny rok to jednak powrót do początków, czyli wydanego wieki temu portu gry planszowej o kosmicznych marines. Recenzowany Space Hulk to uwspółcześniona wersja tamtego tytułu.

W Space Hulk przyjdzie nam zwiedzić tytułową lokację, która jest nazwą wielkich wraków statków kosmicznych. Jak oddział marines ze zgrupowania Krwawych Aniołów przyjdzie nam zbadać opuszczony pokład, który lata wcześniej był świadkiem masakry naszych braci. Zarys fabuły wydaje się interesujący, ale jeśli chcemy dowiedzieć się o niej więcej, musimy zajrzeć do książęk objaśniających poszczególne elementy Warhammer 40 000 (lub skorzystać z Warhammeropedi). W samej grze nie wszystko zostanie nam podane na tacy, co odrobinę mnie zasmuciło.

Jeśli chodzi o sposób rozgrywki, to mamy tutaj do czynienia ze strategia turową bazującą na grze planszowej. Z tego powodu dowodzimy zbyt dużą ilością jednostek. Zazwyczaj ograniczamy się do kilku kosmicznych marines, którzy mogą się od siebie różnić ekwipunkiem i umiejętnościami. Będzie więc, np. ktoś z miotaczem ognia, a obok niego inny żołnierz z bolterem. Akcja rozgrywa się na dość małych mapach ograniczonych zazwyczaj do dwóch lub trzech trzech pomieszczeń, wraz z łączącymi je korytarzami. Twórcy starali się urozmaicić typy zadań. A to mamy zdobyć jakiś przedmiot, by innym razem przetrwać falę wrogów lub doprowadzić konkretną jednostkę w odpowiednie miejsce. Samych misji nie ma zbyt wiele, bo jest ich zaledwie kilkanaście, łącznie z tymi wprowadzającymi nas w mechanikę gry. Jest to efekt „materiału źródłowego”, z którego czerpie gra. Z tego co mi wiadomo, gra stara się być tak wierna oryginałowi, jak to tylko możliwe.

Jako osoba nie mająca doświadczenia z grą planszową, byłem lekko zdziwiony stopniem trudności tego tytułu i zasadami panującymi podczas gry. Nie miałem pojęcia, że nasz potężnie opancerzony komandos jest tak samo odporny, jak przeciętny przeciwnik. Praktycznie jeden cios od wroga kończy się naszą śmiercią. Ponadto wszystko zdaje się być dość powolne i mało spektakularne. Tempo rozgrywki wydaje się trochę usypiające, zwłaszcza powolny chód Terminatorów.

Inną noobowską bolączką jest arsenał przeciwników. Z powodu umiejscowienia akcji w tym a nie innym miejscu, nie uświadczymy tutaj olbrzymich starć z Orkami, Eldarami czy siłami Chaosu. Ograniczamy się do złodziei genów, którzy wyglądają jak śmieszne, zielonkawe potworki. Dla osoby, która ubijała demony w Chaos Rising, wydaje się to trochę żałosne i tego typu przeciwnik nie wygląda na żadne zagrożenie.

Od strony graficznej jest co najwyżej znośnie. Gra swoim wyglądem przypomina raczej produkcje, w jakie gra się na tablecie niż czołówkę pecetowych gier turowych. Ogólnie jest dość ciemno, prosto i bez szczegółowych modeli postaci czy otoczenia. Chciałoby się powiedzieć, że bida aż piszczy, gdyby nie jeden element. W rogu ekranu możemy obserwować widok z kamery na wysokości oczu naszych postaci. Dzięki temu, poza widokiem „z góry”, mamy też możliwość obserwowania wydarzeń z perspektywy biorących w nich udział jednostek. Ten patent sprawdza się świetnie i dodaje uroku produkcji. Jeśli zaś chodzi o dźwięk, to jest po prostu solidnie. Głosy naszych marines wydają się być odpowiednio dobrane, a w moim odczuciu w grze o tej tematyce jest to najważniejsze. Odgłosy broni również wypadają całkiem dobrze. Cała reszta praktycznie od razu popada w zapomnienie.

Space Hulk ma pojawić się na iOS (urządzenia Apple), co pewnie, przynajmniej po części, jest przyczyną średniej oprawy graficznej.

Nowa wersja Space Hulk posiada także tryb multiplayer. Mamy w nim możliwość współpracy lub potyczek z innymi graczami. Wydaje się to całkiem ciekawą opcją. Podobnie jak w przypadku recenzowanego wcześniej tytułu – Skulls of Shogun, mamy możliwość grania w sposób asymetryczny (wykonujemy swoją turę, kiedy mamy czas i czekamy na reakcję, która może nadejść po minutach, godzinach lub dniach. Niestety, tryb multiplayer w wypadku tego tytułu jest po prostu martwy. Ani razu nie udało mi się znaleźć meczu. Próby ustawek też spaliły na panewce, bo nie mogłem się do danej gry dołączyć. Dlatego nie liczyłbym specjalnie na ten element gry. Może po premierze na telefony więcej znajdziemy więcej kompanów do gry i multiplayer stanie się realną opcją, a nie jedynie zmyłką.

Space Hulk to interesująca pozycja, która zdecydowanie adresowana jest do wąskiej grupy graczy. Cena, sposób i tempo rozgrywki sprawiają, że przeciętny gracz nie zainteresuje się tym tytułem. Trochę szkoda, ale z drugiej strony może to i dobrze, że ktoś robi jeszcze gry z myślą o konkretnym wycinku graczy, którzy powinni być zadowoleni z finalnego produktu. Ja bawiłem się całkiem nieźle przy tym tytule, ale już samo uniwersum Warhammer 40K jest dla mnie interesujące. Jeśli kogoś ono nie pociąga, to zdecydowanie nie jest to gra dla niego.

Resident Evil: Revelations

Seria Resident Evil w przeciągu ostatnich lat nie miała zbyt wielkiego szczęścia. Dwie gry pod rząd zostały bardzo chłodno przyjęte przez recenzentów i fanów Wszyscy zaczęli wróżyć koniec cyklu towarzyszącego nam od epoki pierwszego PlayStation. Capcom zdecydowało się na dość ryzykowny krok i wydało na domowe maszyny Resident Evil Revelations – grę z konsoli 3DS. Czy takie działanie okazało się słuszną decyzją czy raczej kolejnym strzałem w zgniłą stopę?

Na początku gry, której akcja dzieje się przed wydarzeniami z Biohazard 5 wcielamy się w Jill Valentine (bohaterka pierwszej i trzeciej odsłony). Była funkcjonariuszka policji miasteczka Raccoon poszukuje swojego rzekomo zaginionego partnera – Chrisa Redfielda.

Oczywiście nic nie jest takie jak się z początku wydaje i zostajemy wciągnięci w aferę terrorystyczną z nowym rodzajem wirusa zamieniającego stworzenia w potwory. Wszystko to w 12 epizodach podzielonych na podsekcje, które zalicza się w jakieś 10 – 15 minut.

Jill i nasz nowy ziomek.

Kolejny wirus

Od strony fabuły Revelations prezentuje się kiepsko. Resident Evil nigdy nie mogło kojarzyć się z porządnie napisaną historią i ambicją przekazania czegoś graczom. To raczej kino klasy C z masą zawirowań, zdrad, dziwacznych sojuszy i innych pierdół. Z biegiem lat ktoś w Capcom jednak zadecydował, że to wszystko ma się układać w (ich zdaniem) logiczną całość i być prezentowane jako poważna historia. Nowy RE należy właśnie do tego nurtu. Jesteśmy ciągle zasypywani jakimiś skrótami, nazwami projektów i innymi bzdurami, które większego sensu nie mają. Postacie dalej są płaskie jak kawałek tektury, a motywacje ich działań śmieszne. Nie będę jednak specjalnie krytykował fabuły bo każdy kto miał styczność z serią wie czego się spodziewać. Powiem tylko tyle, że pomijając wstawki fabularne nic nie stracimy.

Przejście trybu fabularnego zajmie nam około 6 godzin. W tym czasie wcielimy się w kilka postaci, postrzelamy w sekcjach z działkiem, popływamy i będziemy robić to co w każdym innym Resident Evil – rozwalać potwory. Dzięki zabiegowi z kilkoma bohaterami i nie prowadzeniu fabuły w sposób liniowy, w rozgrywkę nie wkrada się monotonia. Raz chodzimy po statku jako Jill, by kilka minut później wcielić się w jej nowego partnera – Parkera. Innym razem przychodzi nam grać jako Chris Redfield, czy inna postać. Bohaterowie różnią się między sobą minimalnie – atak bronią białą wygląda trochę inaczej.

Nowe standardy

Nowy Biohazard wyróżnia się od reszty sterowaniem. Znak rozpoznawczy serii czyli brak możliwości jednoczesnego poruszania się i strzelania został tym razem porzucony. Gra jednak nie przypomina typowych strzelanek tpp jakie pojawiły się w ostatnich latach. Nie ma co liczyć na chowanie się za osłonami czy możliwość strzelania na oślep. Postacie nie są tak mobilne jak te z Resident Evil 6. Nie ma co liczyć na turlanie się, przewroty i inne piruety. Mamy za to możliwość szybkiego wykonania tradycyjnego już dla marki obrotu o 180 stopni. Jest też możliwość unikania ataków wroga poprzez naciśnięcie przycisku w odpowiednim momencie. Ta technika okaże się niezbędna przy wielu starciach gdy zostaniemy zablokowani przez potwory w jakimś kącie.

Nasz arsenał jest dość bogaty i rozpoznawalny dla fanów serii. Mamy możliwość ulepszania broni jednak tym razem robimy to za pomocą znajdowanych w trakcie gry ulepszeń. Każda z naszych pukawek ma określoną ilość slotów na ulepszenia takie jak silniejszy atak, pojemniejszy magazynek, szansa na krytyczne obrażenia czy powalenie przeciwnika. Możemy posiadać jedynie 3 bronie naraz, więc to od nas zależy czy chcemy mieć jeden super mocarny pistolet do wszelkich zadań czy może rozłożyć nasze najlepsze modyfikacje pomiędzy cały arsenał. Nie jest to tak fajne jak tworzenie broni w Dead Space 3 ale w tym wypadku sprawdza się wystarczająco dobrze.

Te BOW są coraz brzydsze.

Graj w nieskończoność

W przypadku Resident Evil Revelations kampania nie wydaje się być głównym daniem. W moim odczuciu najbardziej interesujący jest nowy ale bazujący na znanych już zasadach tryb Raid. Szturm to udoskonalona wersja Mercenaries. Tym razem nie chodzi jednak o walkę z czasem ale przejście określonego fragmentu gry. Nagradzani jesteśmy za to punktami doświadczenia, „pieniędzmi”(battle points) czy specjalnymi częściami do modyfikacji broni.

Podobnie jak we wspomnianym powyżej trybie mamy możliwość wyboru spośród grupy postaci różniących się między sobą umiejętnościami. Chris będzie lepiej posługiwał się shotgunem, a Parker zadawać będzie większe obrażenia toporkiem zastępującym mu standardowy nóż. Przeciwnicy są natomiast silniejsi i mają specjalne cechy (większa szybkość, olbrzymi rozmiar). Podczas walki z nimi wyświetlany jest ich pasek życia i zadawane przez nas obrażenia co jest całkiem fajnym pomysłem.

Uzbrojenie w tym trybie przypomina to z kampanii. Różnicą są jednak specyficzne cechy broni przypominające trochę kolorowy złom zbierany w produkcjach takich jak Diablo czy Torchlight. Shotgun z super krótkim zasięgiem o niebywałej sile ognia, czy pistolet o niezwykle pojemnym magazynku to tylko niektóre z urządzeń masowej zagłady jakie znajdziemy. Wraz ze zdobywaniem poziomów doświadczenia otrzymujemy możliwość kupna coraz to potężniejszych zabawek.

Mapy w tym trybie to lokacje z kampanii z ewentualnymi minimalnymi modyfikacjami. Dzięki temu jest ich całkiem sporo (naliczyłem coś koło 20 poziomów) ale nie będą stanowiły one dla nas większego zaskoczenia. Szturm jest naprawdę interesującą propozycją i jeśli ekipa deweloperska trochę go jeszcze doszlifuje to mamy prawdziwy przebój. Połączenie hack’n’slash z shooterem tpp to naprawdę genialny pomysł.

Oprawa graficzna

Oprawa graficzna tej gry to coś innego. Nic dziwnego, że osoby odpowiedzialne za PR nie starały się wcisnąć nam tego produktu jako wersji HD. Revelations to gra szkaradna niczym typowy pokazywany w niej potwór. Grafika zahaczająca o poprzednią epokę nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy. Ogólnie da się to wszystko przetrwać, ale od czasu do czasu pojawia się jakiś element tak walący po oczach, że robi się nam niedobrze. Modele postaci jeszcze ujdą w tłoku kiedy oglądamy je z tyłu. Robi się zdecydowanie gorzej jeśli zaczniemy przyglądać się monologom naszych towarzyszy.

Miejsca które zwiedzamy wyglądają na ogół całkiem w porządku jeśli założymy, że mają nam przypominać starsze odsłony serii. Nikt się jednak nie spodziewał niczego innego po tym porcie z przenośnej konsoli Nintendo. Pod tym względem Revelations przypomina tytuły z PSP, które pojawiały się na PlayStation 2. To co na małym ekranie wyglądało całkiem zgrabnie, przedstawione w lekko podrasowanej wersji na monitorze, czy telewizorze wygląda co najwyżej bardzo średnio.

Wspomnę jeszcze o designie potworów i bohaterów. Monstra to niestety dolne spektrum tego co oferują gry z Resident Evil w tytule. Większość z nich to szarawe stworki z wielką przyssawką i jakimiś pazurami. Trochę mackowatych rzeczy, eksplodujące brzydale, ryby i huntery to praktycznie wszystko co tym razem spotkamy. Stworzenia te nie wyglądają zbyt kreatywnie i nie robią takiego wrażenia jak lickery, czy wieśniaki z piłami spalinowymi i workami na głowach. Trudno nie być zwiedzonym tym co zostało nam zaserwowane. Jeśli chodzi o bohaterów to wszystkie kobiety jakie pojawiają się w grze są przejawem fantazji napalonych nastolatków. Dekolty, wielkie krągłości i stroje, które kojarzą się prędzej z pokazem mody lub filmem dla dorosłych niżeli z agentami do zadań specjalnych. Panowie za to w większości są brzydcy jak noc. Rudzielec, który jest jedną z postaci drugoplanowych w niektórych ujęciach wygląda zdecydowanie straszniej niż potwory.

Strzelaj!

To nadal Resident Evil

Resident Evil Revelations nie jest w stanie uciec od swojego pochodzenia. Przejawia się to we wspomnianej już oprawie graficznej czy sposobie prezentowania historii. Chodzi jednak także o budowę lokacji czy ilość przeciwników jakich napotkamy. Ciasne korytarze stanowią jakieś 99% pomieszczeń tej odsłony. Nie jest to specjalna tragedia bo tego typu korytarze od dawien dawna kojarzą się z Resident Evil. Problemem jest raczej znikoma ilość przeciwników jakie w tych miejscach się pojawiają. Rzadko się zdarza by na ekranie było więcej niż 3 wrogów. Co prawda są oni zazwyczaj potężniejsi od typowego zombie. Nie zmienia to jednak faktu, że gromadka napierających na nas przeciwników podnosi bardziej ciśnienie niż jeden, czy tam dwa powoli pełznące w naszą stronę stwory.

Revelations to taki miszmasz starego z nowym. Nie jest to idealne połączenie i osoby liczące na survival horror, czy po prostu solidną dawkę strachu będą srogo zawiedzione. Fani ostatnich odsłon Resident Evil dostaną biedniejszą wersję znanych elementów z satysfakcjonującym strzelaniem. Moim zdaniem Capcom serwuje nam całkiem solidny tytuł osadzony w znanym i lubianym uniwersum. Nie jest to jednak żadna rewolucja ani ewolucja i po tej grze nie da się przewidzieć w którą stronę podąży Resident Evil 7. Nie jest to produkcja, po którą należy pędzić do sklepu ale jeśli mamy trochę wolnego czasu i funduszy to można pograć bez wyrzutów sumienia.