Call of Cthulhu

Howard Phillips Lovecraft jest moim ulubionym pisarzem zajmującym się straszeniem czytelnika. Jego koncepcja kosmicznego horroru, gdzie ludzkie życie i cały dorobek naszej cywilizacji jest bez znaczenia to coś co naprawdę potrafi zmrozić krew w żyła. Potworni bożkowie z kosmosu dla których człowiek jest tym czym dla nas jest mrówka są znacznie straszniejsi od wszelkiej maści zombiaków, wampirów i wilkołaków. Wydawałoby się, że z tego powodu na rynku będzie cała masa gier inspirowanych twórczością Samotnika z Providence. Niestety tak nie jest i tylko co jakiś czas natrafimy na tytuły inspirowane mitologią o przedwiecznych. Na dokładkę większość z tych gier to produkcje wątpliwej jakości. Na szczęście na rynku pojawia się Call of Cthulhu. Jedna z nielicznych gier, które zasługują na to by nawiązywać do twórczości jednego z najbardziej wpływowych XX wiecznych amerykańskich pisarzy.

Detektywem być

W Call of Cthulhu wcielamy się w detektywa pijaczynę, który kilka lat po zakończeniu Pierwszej Wojny Światowej ma problemy ze znalezieniem celu w życiu. Do naszego bohatera przychodzi zmartwiony bogacz, który stracił córkę i wnuka w tajemniczym pożarze. Klient nie chce uwierzyć w oficjalną wersję wypadku i chce abyśmy udali się na wyspę, na której żyła jego córka i zbadali sprawę. Na miejscy okazuje się że sytuacja jest skomplikowana, mieszkańcy wyspy nie lubią obcych wszyscy cierpią na bezsenność, którą leczą dziwaczną miksturką. Szybko zostajemy wplątani w grubszą aferę, która będzie miała wpływ na losy całego świata.

Lovecraft byłby zadowolony

Nowe Call of Cthulhu jest prawdopodobnie jedną z gier najbliższych do tego z czym możemy spotkać się w powieściach i opowiadaniach Samotnika z Providence. Chodzi mi o to, że tytuł ten trzyma się elementów charakterystycznych dla pisarza i nie stara się za wszelką cenę stworzyć typowego horroru lub gry akcji. Najlepiej można to porównać do pierwszych dwóch godzin Dark Corners of the Earth, gdzie zwiedzaliśmy Innsmouth i chłonęliśmy atmosferę tego opuszczonego przez Boga kawałka Nowej Anglii. Cyanide udało się stworzyć coś czego jako fan Lovecrafta oczekiwałem od zawsze. Z tego powodu akcja jest tutaj minimalna i w grze mamy jedną, króciutką strzelaną sekwencję. Nie ma co liczyć na walkę z Cthulhu na morzu ani na to, że będziemy strzelać do Shub-Niggurath z rakietnicy. Ma my za to pewność, że nasza postać będzie mdlała tak często jak bohater opowiadania Dagon.

Nie chcę zbytnio rozprawiać się na temat samej fabuły bo jest ona tym po co odpalamy ten tytuł. Dlatego ograniczę się do stwierdzenia, że zostałem usatysfakcjonowany tym co zobaczyłem podczas około 8 godzin jakie potrzebowałem na ukończenie tytułu. Call of Cthulhu wykorzystuje wiele motywów dobrze znanych fanom grozy. Robi to na tyle dobrze, że nie przeszkadzało mi to, że większość twistów fabularnych zgadłem podczas pierwszych 20 minut gry. Nie jestem do końca usatysfakcjonowany przez zakończenia gry jakie udało mi się odblokować. Jednak patrząc na tytuł jako całość jest dobrze.

Rozgrywka

Tym co mnie mocno zaskoczyło w tej grze jest rozgrywka. Spodziewałem się typowego symulatora chodzenia z maszkarami wyskakującymi nam przed nosem co kilka minut. Zamiast tego dostajemy pierwszoosobową grę przygodową, gdzie rozwiązujemy proste zagadki i przeprowadzamy dochodzenie. Nasz bohater wykorzystuje fakt, ze jest detektywem i prowadzi śledztwo. Z tego powodu będziemy badać miejsca zbrodni poszukiwać wskazówek do rozwiązywania puzzli i tak dalej. Od czasu do czasu będziemy się skradać i uciekać przed przeciwnikami. Call of Cthulhu jest bliżej do gry przygodowej w stylu produkcji od Telltale niż straszaka takiego jak Slender czy Layers of Fear. Po części wynika to z systemu dialogów powiązanego z zawartymi w grze elementami RPG. Nasza postać posiada kilka skilli, których poziom wpływa na naszą wiedzę z zakresu medycyny, psychologii czy okultyzmy, którą wykorzystujemy zarówno podczas konwersacji jak i w trakcie rozwiązywania niektórych zagadek.

Oprawę graficzna Call of Cthulhu jest dosyć problematyczna. Z jednej strony część lokacji wygląda bardzo klimatycznie a modele postaci też są niczego sobie. Powiedziałbym, że pod tym względem jest naprawdę dobrze. Nie raz zatrzymywałem się na moment by zrobić screenshota i nacieszyć oczy tym co widzę. Z drugiej strony w wielu momentach animacja leży i kwiczy. Nienaturalne ruchy ust to tylko drobnostka. Hitem są momenty kiedy postacie podczas gadania z nami zaczną wymachiwać rękoma i gestykulować tak jakby kierowały ruchem drogowym. Wygląda to przekomicznie i psuje momenty, które powinny być wzruszające lub poważne. Jeśli chodzi o oprawę dźwiękową to jest dobrze. Muzyka pasuje jak ulał do gry a odgłosy idealnie budują atmosferę. Mam pewne zastrzeżenia co do voice acting bo akcenty niektórych postaci sprawiały wrażenie skakania z miejsca na miejsce. Nie jestem jednak ekspertem w tych kwestiach i może w 1924 w Nowej Anglii mówiono właśnie w taki sposób? W każdym razie ja miałem wrażenie, że coś nie do końca mi pasuje.

Straszak pod YouTube?

Na sam koniec muszę odnieść się do czegoś niezwykle ważnego. Call of Cthulhu nie jest horrorem robionym pod współczesnych fanów „youtube’owego straszenia”. Na palcach jednej ręki można policzyć wszystkie przypadki, kiedy twórcy starali się nas przestraszyć poprzez wyskakującego znikąd potwora lub nagły głośny dźwięk. Gra nie zawiera też momentów ostrej akcji jakie pojawiły się w Dark Corners of the Earth. Tytuł ten nagle nie staje się strzelank, gdzie jesteśmy Ramo z nieskończoną ilością amunicji i masa apteczek pod ręką. Prawdę mówiąc w trakcie całej gry mamy przy sobie broń jedynie przez jakieś 10 minut. Tutaj strach budowany jest przez atmosferę napięcia i wrażenie, ze wokół nas dzieje się coś bardzo złego. Coś czemu nie możemy zaradzić. Ja uwielbiam taki nastrój i stęskniłem się za grami dającymi mi to uczucie niepokoju. Z tego powodu mogę śmiało powiedzieć, że Call of Cthulhu jest jednym z najlepszych horrorów w jakie grałem w przeciągu ostatnich kilku lat. Mam jednak świadomość, ze nie każdy będzie zadowolony z gry tego typu. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę trendy obecnie panujące w gatunku i to, że tak zwane jumpscare utożsamiane jest z gatunkiem.

Call of Cthulhu to jedno z największych pozytywnych growych zaskoczeń tego roku. Nietuzinkowy horror idący własna ścieżką bez potrzeby kopiowania tego co jest popularne i żerowania na najprostszych instynktach. Co prawda zdarzają się mniejsze i większe potknięcia ale całość odbieram niezwykle pozytywnie i mam nadzieję, że gra odniesie sukces. Potrzebujemy więcej horrorów oferujących nam coś ponad potwory wyskakujące zza narożnika.

Achtung! Cthulhu Tactics

Druga Wojna Światowa i okultyzm idą całkiem w parze. W literaturze, filmie a nawet grach stosunkowo często pojawia się wątek nazistów opanowanych żądzą wykorzystania sił nadnaturalnych. Wszystko to ma podstawę w udokumentowanych wydarzeniach dziejących się przed i w trakcie najokropniejszego konfliktu w dziejach naszej planety. Dlatego możemy założyć, ze gdyby Cthulhu był prawdziwym potworem to Hitler i spółka staraliby się go przywołać i przeciągnąć na swoją stronę. Achtung! Cthulhu Tactics podejmuje się właśnie tej tematyki i serwuje nam historię typu co by było gdyby?

Achtung! Cthulhu Tactics to strategia turowa powstała na pazie papierowej gry RPG i planszówki zrodzonej w głowach fanów Call of Cthulhu. Nie miałem okazję zagrać w oryginał ale temat ni jest mi kompletnie obcy bo spędziłem trochę czasu z różnymi kampaniami osadzonymi w uniwersum Lovecrafta. Cthulhu Tactics nie wymaga od nas znajomości twórczości Samotnika z Providence ale wiedza na temat przedwiecznych wydaje się dodawać sporo do klimatu tej produkcji.

Rozgrywka jest tutaj trochę dziwaczna. Niby mamy szereg misji i misji pobocznych przy których wyruszamy na rożne mapy z zadaniem wiążącym się zazwyczaj z dotarciem do jakiegoś punktu na planszy. W rzeczywistości jakakolwiek eksploracja jest jednak fikcją i służy tylko po to by mieć kilkadziesiąt sekund przerwy pomiędzy starciami z wrogami toczonymi w trybie turowym. Same walki to standard dla tego typu gier. Punkty akcji, które wykorzystujemy do poruszania się, atakowania wrogów i korzystania ze specjalnych umiejętności i ekwipunku naszych postaci. Poza typowymi punktami akcji mamy jeszcze pulę specjalnych punktów dzielonych pomiędzy postaciami i dających dostęp do dodatkowych rodzajów ataków jak wysysanie życia czy szarża na przeciwnika.

Pomiędzy misjami decydujemy o ekwipunku żołnierzy a także mamy okazję zainwestować punkty ( o ile zdobyliśmy nowy poziom doświadczenia naszej ekipy) w kolejne umiejętności naszych bohaterów. Skille podzielone są tak, że większość jest identyczna dla wszystkich postaci ale każdy może odblokować kilka specyficznych zdolności. W ten sposób zyskamy dostęp do wysysania życia z przeciwników z, którego może korzystać członkini ruchu oporu lub nasz brytyjski dowódca uzyska możliwość strzelania pociskami penetrującymi ciała przeciwników.

Gdybym chciał szybko i zwięźle przekazać czym jest Achtung! Cthulhu Tactics to powiedziałbym, że to taki gorszy, mniej rozbudowany, budżetowy XCOM. Porównywanie obu gier jest oczywiście trochę niesprawiedliwe ale raczej trudno go uniknąć. Obie produkcje mają podobny styl rozgrywki i prezentują nam walkę grupki ludzi z czymś znacznie silniejszym. Cthulhu Tactics wypada jednak blado w każdym elemencie. Od małej ilości nieciekawych przeciwników po raczej kiepskich bohaterów i niezwykle schematyczne misje. Dla niektórych atutem będzie to, że Achtung! jest jedną z prostszych gier taktycznych. Mimo sporej przewagi liczebnej wroga, zarówno naziści jak i koszmarne bestie nie grzeszą rozumem. Do tego nasi bohaterowie wydają się supermocni i nie imają się ich kule. Zabija to napięcie i walki tutaj nie są tak emocjonujące jak starcia z kosmitami w XCOM.

Może to drobnostka ale praktycznie każdy patent pojawiający się w tej grze widziałem już gdzieś indziej. A to elementy z XCOM, a to system szczęścia przypominający trochę Hard West, a to oprawa graficzna w stylistyce kojarzącej się z Silent Storm. Z kolei połączenie przedwiecznych z akcją umiejscowioną podczas wojny pojawiło się już między innymi w Call of Cthulhu: The Wasted Land. Co prawda tam była to Pierwsza Wojna Światowa ale w rozgrywce nie czyni to wielkiej różnicy.

Nie chcę byś przesadnie sceptyczny bo Achtung! Cthulhu Tactics nie jest crapem. Po prostu wydaje mi się, że pomysł na grę był tutaj znacznie ciekawszy od finalnego produktu. Wszystko jest w miarę ok ale nie zrobi na nikim wrażenia. Szkoda że twórcy nie postarali się stworzyć czegoś bardziej oryginalnego bo to co powstało to jedna z tych produkcji, o których zapomina się zaraz po ich ukończeniu.

Conarium

H.P. Lovecraft to jeden z tych autorów, którzy nie osiągnęli zbyt wiele za swego życia. Samotnik z Providence skończył jednak z pomnikiem trwalszym niż ze spiżu i w dniu dzisiejszym jest uważany za ojca współczesnego horroru. Z tego powodu wiele gier nawiązuje do twórczości Lovecrafta. Conarium to jedna z tych produkcji. Czy warto po nią sięgnąć i czy narazimy się przez to na gniew Czarnej Owcy?

W grze wcielamy się w członka misji na Antarktykę. Z niewiadomych przyczyn straciliśmy pamięć a towarzysze naszej ekspedycji zaginęli. Postanawiamy więc przeszukać bazę by dowiedzieć się o losach pozostałych badaczy i poznać sekret tego miejsca. Szybko okazuje się, że na Antarktyce znajduje się coś bardzo dziwnego, coś co może odmienić losy ludzkości.

W kilka chwil po odpaleniu gry i zobaczeniu cytatu z Lovecrafta zdamy sobie sprawę, że Conarium inspirowane jest opowiadaniem „W górach szaleństwa”. Wyprawa na jedyny skrawek naszej planety, który jest kompletnie obcy człowiekowi, odkrywanie sekretów kompletnie zmieniających naszą naukę i charakterystyczny kosmiczny horror. Gierka uderza dokładnie w te same tony co opowiadanie. Dodatkowo twórcy postawili na tą samą sztukę prezentowania historii co Lovecraft. Podczas eksploracji bazy odnajdujemy notatki i listy wprowadzające nas w fabułę. Normalnie taki bajer to przykład lenistwa twórców i sztampowy element byle jakiej prezentacji historii. W tym wypadku przymknę jednak na to oko bo Lovecraft w swojej twórczości bardzo często korzystał z podobnych zabiegów. Ile to razy czytaliśmy dziennik kogoś, kto na chwile przed śmiercią postanowił opisać przerażające wydarzenia prowadzące do własnego zgonu?

Jeśli chodzi o rozgrywkę, to mamy prostą grę przygodowa zapodaną w stylu pierwszoosobowej gry wyglądającej jak kolejny symulator chodzenia. Łazimy korytarzami i od czasu do czasu szukamy przedmiotu – klucza otwierającego kolejne drzwi. W trakcie zabawy natkniemy się na kilka zagadek, ale nie powinny one stanowić zbyt wielkiego wyzwania. Zabawa z tajemniczymi symbolami i odszyfrowywanie różnych kodów może sprawić nam sporo frajdy. Tego samego nie można powiedzieć o sekwencjach uciekanych, które są trochę frustrujące. Kontakt z potworkiem równy jest śmierci, więc biegamy trochę po omacku i wkurzamy się na to jak wolno porusza się nasza postać. Całość przechodzimy w jakieś 3 lub 4 godziny, ale gra ma kilka zakończeń zwiększających żywotność.

Na zakończenie napiszę jeszcze, że Conarium nie jest najlepszym tytułem korzystającym z dorobku amerykańskiego autora. Jak dotąd nic nie przebiło Call of Cthulhu: Dark Corners of the Earth. Tamten tytuł zaczynał się tak mocno, że prawdopodobnie nic go nie przebije.

Jeśli chodzi o kwestie związane z grafiką to gra prezentuje się dosyć ładnie. Brak jakichkolwiek elementów zapierających dech w piersi, ale nie ma też brzydkich baboli. Jest przyzwoicie i dokładnie tak jak powinno być w symulatorze chodzenia klasy b. Kilka fajnych efektów związanych z trochę bardziej odjechanymi sekwencjami pozostawia po sobie dobre wrażenie. Jednak zdaje mi się, ze gra nie jest dobrze zoptymalizowana. Podczas pewnych scenek miałem wrażenie tak jakby akcja dostawała czkawki. Nie wiem czy był to celowy zabieg z trochę dziwacznymi przeskokami, czy też coś nie wyrabiało. W każdym ten element wzbudził moją konsternację i kilka razy restartowałem tytuł by sprawdzić skąd takie coś się pojawiło.

Conarium to ciekawy tytuł, który dość skutecznie wykorzystuje twórczość Samotnika z Providence. Twórcy dobrze wykorzystali pomysły ojca kosmicznego horroru i dzięki temu powstał zgrabny symulator chodzenia wzbogacony o trochę prostych zagadek. Z chęcią zobaczę kolejne gry bazujace na kolejnych utworach z twórczości H.P. Lovecrafta.

Magrunner: Dark Pulse

Są pośród nas ludzie oczekujący powrotu Przedwiecznych. Swymi potajemnymi działaniami zbliżają dzień kiedy po Ziemi kroczyć będzie potężny Cthulhu, a morza i oceany powrócą jako dominium Dagona. Może nie nastąpi to jeszcze dzisiaj. Kto wie co stanie się w przyszłości, gdy człowiek zdolny będzie do podróży w kosmos czy tworzenia mutantów? Magrunner: Dark Pulse prezentuje nam taką wersję nadchodzących czasów. Tylko czy ktokolwiek chciałby żyć w świece stworzonym przez Frogwares?

Potworne potwory

Magrunner: Dark Pulse przedstawia nam dość interesującą historię science fiction. Wcielamy się w Daxa – młodego i wyjątkowo utalentowanego chłopaka, którzy przystępuje do kwalifikacji na Magrunnera (nazwa uzdolnionych ludzi eksplorujących kosmos). Sierota jest w jakiś sposób powiązany z organizacją zarządzającą konkursem i biorąc w nim udział staje się sensacją we wiadomościach. To wszystko wystarczyłoby na całkiem znośną fabułę dla gry logicznej. Deweloperzy jednak posunęli się o krok dalej i po wykonaniu kilku pierwszych testów zaczyna dziać się coś dziwnego. Ktoś w zaczyna wołać dziwne frazy typu” Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn” i pojawiają się problemy z energią elektryczną. Nie wygląda to wszystko za dobrze.

Zabawa się rozkręca gdy do turnieju przystępują nieproszeni goście w postaci piekielnych demonów i potworów. Nasz bohater musi wejść w spiralę szaleństwa by odkryć prawdę, ocalić własne życie i opóźnić trochę nieuchronny powrót wielkiego Cthulhu. Jako miłośnik wszystkiego związanego z Przedwiecznymi trudno mi w pełni obiektywnie ocenić fabułę tej produkcji. Muszę stwierdzić, że jest ona na tyle nietypowa i interesująca, że nawet osoba nie będąca fanem pozycji “platformowo-logicznych z perspektywy pierwszej osoby” może się nią zainteresować. Począwszy o imienia i nazwiska głównego bohatera po zakończenie, gra zawiera wiele typowo lovecraftowskich elementów co jest smaczkiem dla fanów. Do mnie to bardzo przemawiało i nawet gdy pewne poziomy sprawiały mi trudność, chciałem przeć do przodu by poznać zakończenie tej historii.

Łamigłówki

Podstawą gry jest zabawa z magnesami. Posiadamy dziwne urządzenie, które przypomina trochę pistolet. Pozwala ono nam manipulować polem magnetycznym niektórych przedmiotów. Możemy naładować te przedmioty jednym z dwóch rodzajów pola magnetycznego ( różnią się od siebie kolorami). Przedmioty o tym samym kolorze się przyciągają (w obszarze pola) a te o różnych kolorach się odpychają. Podstawowa mechanika jest prosta niczym zabawa z portalami z tytułu, do którego Magrunner jest bardzo podobny. Oczywiście z czasem ten element zostaje bardziej rozbudowany poprzez wprowadzenie mechanicznego psa- towarzysza, który może nam pomóc w trudnych sytuacjach czy wybuchowych skrzynek do rozprawiania się z potworami. Baza całej gry pozostaje jednak cały czas taka sam.

Prawie jak Portal

Przez znaczną część gry miałem wrażenie, że Dark Pulse to mod do Portala. Kiedy ktoś pytał się mnie o ten tytuł to po prostu mówiłem, że to jest taki Portal. Nie jest to olbrzymi zarzut bo inspirowanie się najlepszymi i pożyczanie od nich sprawdzonych pomysłów. Co prawda trochę trwa przestawienie się na sposób rozwiązywania zagadek jaki tutaj panuje. Specyficzna mechanika i oddziaływanie na siebie przedmiotów nie jest nam bezpośrednio wytłumaczona. Musimy sami dowiedzieć się jak wytworzyć przedmiotom odpowiednie momentum i jak sprawić by dany element otoczenia oddziaływał tak jak chcemy. To sprawia, że gra przynajmniej z początku może być trochę trudna i zagadki wydają się nie rozwiązywać w taki sposób jak powinny. Z czasem jednak przyzwyczajamy się do tego wszystkiego i nie ma większych problemów. Magrunner jednak na pewno nie należy do pozycji prostych. Jeśli chcemy zaliczyć grę bez pomocy poradników będziemy musieli się trochę napracować. Zagadki potrafią być naprawdę trudne a obecność chcących nas załatwić przeciwników nie ułatwia sprawy.

Grafika jest!

Jeśli chodzi o oprawę audiowizualną to jest ona na odpowiednim poziomie. Komnaty w których przyjdzie nam stawić czoła zagadkom i potworom są kolorowe i wykonane dostatecznie szczegółowo. Nie ma w nich przesadnej ilości detali czy jakiś elementów, które powodowałyby opad szczęki. Modele postaci wydają się być dostatecznie szczegółowe (nie to żebyśmy oglądali innych ludzi zbyt często) i pasują do stworzonego świata. Wspierający nas poprzez komunikator mutant z sześcioma rękami wydaje się być najbardziej interesującym modelem(jego ręce cały czas wykonują jakieś czynności). Oczywiście sama stylistyka gry i zawartych w niej elementów graficznych może nam nie przypaść do gustu. Pomieszczenia w których mamy rozwiązywać zagadki przypominały mi pokoje urządzone przez dekoratorów z programów telewizyjnych niż coś co ma symbolizować niedaleką przyszłość naszej planety. Na szczęście z czasem wszystko zaczyna przypominać trochę bardziej film Cube i Portal 2 by przejść bardziej w stronę mythosów i nieznanych krain. Dzięki temu przez 40 poziomów zwiedzimy trochę naprawdę różnorodnych i co ważniejsze fajnych lokacji.

Jeśli chodzi o głosy postaci to przynajmniej w moim odczuciu wydają się one co najwyżej przeciętne. Może po prostu w przyszłości ludzie będą szpikowani pigułkami zabijającymi emocje tak jak było to prezentowane w filmie Equilibrium. Inaczej nie mogę wytłumaczyć tak nudnego sposobu „dostarczania” linijek tekstu do naszych uszu. Jeśli komuś to bardzo przeszkadza to można wyłączyć głos i opierać się wyłącznie na napisach, które to dostępne są także w naszym ojczystym języku.

Magerunner: Dark Pulse to interesująca pozycja. Oferuje nietuzinkową mieszankę puzzli z horrorem zapożyczonym od H.P. Lovecrafta i mimo swojej wtórności potrafi zainteresować. Każdy fan gier logicznych w stylu wspomnianego już kilkukrotnie hitu z Orange Box powinien poważnie zastanowić się nad zakupem. Oczywiście jeśli ten typ rozrywki mu się jeszcze nie przejadł. Gra Frogwares nie jest hitem i rewolucją w gatunku. Nie przeszkadza dobrze bawić się przez te kilkanaście godzin jakie zajmie nam zaliczenie wszystkich pomieszczeń i zdobycie większości osiągnięć.