Lista płatnych zleceń

omimo tego, że od wielu lat gram w gry wideo nie jestem jakimś chorym mordercą. Wiem, że trudno w to uwierzyć bo Fakt, Super Express i TVN mają masę dowodów na to, że gierki robią z niewinnych ludzi seryjnych zabójców. W każdym razie mój brak doświadczenia w odbieraniu życia sprawia że moje uwagi na temat dzisiejszego filmu mogą być nieuprawnione. Przecież wyobrażałem sobie życie płatnego zabójcy kompletnie inaczej niż uczynili to twórcy filmu Lista płatnych zleceń (Kill List).

Czytaj dalej

Skowyt: Odrodzenie

Często zdarza mi się być krytykantem. Widzę jakiś film i staram się szukać na siłę dziury w całym. Wylewam na daną produkcję pomyje bo miałem zły dzień albo bo mi kromka chleba upadła masłem do dołu na dywan. Często zdarza mi się przesadzać ale w takich chwilach zazwyczaj pojawia się coś co przywraca mnie na ziemie. Może to być wizyta w KFC by przypomnieć sobie o pychocie jaką jest domowa kuchnia. Przypadkowe odpalenie radia ze współczesnymi „hitami” pozwala mi docenić muzę z lat 80. No i są też naprawdę złe filmy, które przypominają mi o tym, że jeśli coś oglądam bez chęci wydłubania sobie oczu to może nie jest to wcale taki crap. Skowyt: Odrodzenie

Wspominam o tym wszystkim bo po przypadkowym seansie filmu Skowyt: Odrodzenie jestem przekonany, że nic gorszego już mnie nie spotka podczas straszdziernikowych seansów. Każdy zarzut do poprzednich i nadchodzących projekcji zostaje automatycznie anulowany przez kupiastość tego szmelcu z 2011 roku. Wiem też że już nigdy więcej nie będę oglądał polskiej telewizji po północy.

Skowyt: Odrodzenie

Skowyt: Odrodzenie to któryś tam z kolei sequel starego horroru o wilkołakach. Całość zaczyna się atakiem jakiegoś stworzenie na bogu ducha winną kobietę. Oglądamy tą sekwencje z perspektywy bestii rozpruwającej kobietę w ciąży. Później akcja przenosi się w18 lat po tyh wydarzeniach i poznajemy bohatera tej szmiry. Młody chłopak kończący liceum jest typowym filmowym frajerem. Ma kumpla filmowca, podkochuje się w dziewczynie łażącej ze sportowcem i jest obiektem kpiny. Wszystko jednak zmienia się kiedy koleś powoli zaczyna się przemieniać w coś innego. Wraz z wejściem w dorosłość nasz bohater staje się wilkołakiem. Jest on także elementem spisku likantropów. O tym właśnie opowiada ten strasznie kiepski film.

Całość od strony fabularnej nie wydaje się taka kiepska. Niestety jest wręcz przeciwnie. Film jest zrobiony na klon tragicznej serii Zmierzch. Mamy jakieś pseudo emo lipne coś co wykorzystuje elementy z horroru do zrobienia film dla napalonych pań domu. Starsze kobiety marzące o związku z młodym i tajemniczym chłopakiem mogą się z tego dziwadła cieszyć. Ja mniej więcej co dwie minuty byłem zażenowany tym co działo się na ekranie i tym jak głupio zachowuje się każda postać. No chyba że każdy z bohaterów był świeżo po zabiegu lobotomii albo sporej dawce narkotyków.

Trudno jest mi doszukać się jakiegokolwiek elementu pozytywnego. Po prostu nie ma nic za co da się pochwalić ta produkcję. Leży wszystko po kolei. Od scenariusza przez aktorstwo aż po efekty specjalne i muzykę. Szokującym jest to, że twórcy najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z tego jak kiepski film robią. Gdyby mieli świadomość stanu rzeczy to na pewno nie decydowali by się na tak pompatyczne i pseudo filozoficzne kwestie jakie wypowiadają prawie wszystkie postacie. Na serio tylko jacyś psychole po tygodniu filozofii w liceum mogliby wypowiadać takie bzdury jak nasz bohater.

Nie jest śmiesznie tylko żenująco. Co najgorsze brak strachu zostaje uzupełniony przez kompletne zero gore i potwory wyglądające jak gumowe kostiumy za 5 złotych. Na wet nie będę starał się na pisanie specjalnie dużo o tym chłamie bo każdy znak użyty w tym tekście to zmarnowane sekundy.

the-howling-reborn10

Nie często zdarza mi się obejrzeć tak okropny film jak Skowyt: Odrodzenie. Trudno ubrać słowa to jak kiepska jest ta produkcja. Bardzo niskobudżetowa wersja Zmierzchu wymieszana z lipnym serialem o nastolatkach. Horror pozbawiony jakiejkolwiek krzty napięcia i grozy nie jest nawet tak zły że aż śmieszny. Niestety lepiej byłoby oglądać jak na ścianie schnie krew wyciekająca z moich pozbawionych paznokci palców. Wtedy miałbym więcej krwi, gore i jednocześnie zdecydowanie lepszą rozrywkę niż przy tym czymś.

Niestety nie udało się mi nawet przetrwać tygodnia bez natknięcia się na crap. Oby dalsze straszdzienikowe seanse nie były tak tragiczne jak dzisiejszy koszmarek- Skowyt: Odrodzenie.

Topten tłentilewen

 Kolejny rok praktycznie zakończony. Większość głośnych pozycji zaliczona. pora więc na mini top ten sponsorowane przez literki d, n, e. Zakładam się, że gdybym jutro składał taką samą listę wyglądałaby trochę inaczej. Podrzucam jeszcze, że jest ona wyjątkowo subiektywna i jedyne do czego się zmusiłem to zamieszczenie tylko 1 gry indie, która moim zdaniem najlepiej reprezentuje swoich braci.

Czytaj dalej

The Elder Scrolls V: Skyrim

Skyrim na pierwszy rzut oka to kolejna gra od Bethesdy – RPG, FPP, duży otwarty świat i nieobecność drabin są tym co cechuje te produkcje. Najłatwiej powiedzieć, że jest to taki trochę nowszy Oblivion. Do pewnego stopnia tak właśnie jest ale sama gra wprowadza kilka nowych elementów i poprawia wady swojego poprzednika. Dzięki temu jest to produkt naprawdę świetny.

Czytaj dalej

Orcs Must Die!

Losy świata po raz kolejny wiszą na włosku i tylko moje działania mogą zapobiec nadchodzącej tragedii. Z każdą chwilą napiera na mnie kolejna fala orków. Czy uda mi się uratować nasz wymiar przed inwazją? Czy zrobię to w dobrym stylu? Czy też polegnę mizernie, bo przeliczę się ze swoimi siłami? Czytaj dalej

Catherine

Każdy facet marzy by pewnej nocy spotkać młodą dziewczynę, która jest jego ideałem i jeszcze się do niego zaleca. Catherine pokazuje, że takie piękne sny potrafią bardzo łatwo zamienić się w koszmary. Zwłaszcza gdy okazuje się, że mamy już inną dziewczynę, która może nas w każdej chwili nakryć z młodą panienką. Czy jednak Catherine jest czymś więcej niż męską seksualną fantazją zapakowaną w pudełko od gry?

 Romans, zdrada, wywołująca koszmary zgaga

Vincent to zwykły 30. latek będący od dłuższego czasu w stałym ale jeszcze nie sformalizowanym związku. Ma marną pracę, po której idzie się napić z kumplami w swoim ulubionym lokalu. Dziewczyna – Katherine wydaje się być bardziej natręctwem, krępującym styl życia niż doskonałym partnerem. Do tego widmo ślubu zaczyna spędzać chłopakowi sen z powiek. Wszystko się zmienia gdy skok w bok z młodziutką Catherine znacząco utrudnia normalne funkcjonowanie. Vincent zaczyna mieć koszmary, w których wspina się po wierzy ułożonej z klocków a miasto nawiedza fala tajemniczych zgonów młodych mężczyzn.

Tak bez zagłębiania się w historię i psucia przyjemności z poznawania fabuły można przedstawić najnowsze dziecko Atlus. Mamy tu do czynienia z dość dorosłą historią o wyborach jakich dokonujemy w życiu i dorastaniu. Nie ma co liczyć na kosmitów czy komandosów noszących lodówki jako pancerze. Jest zwykły chłopak, który dopuścił się zdrady, ma dwie dziewczyny i nie wiem co ma dalej poczynać. Żeby była z tego gra a nie film mamy dodany wątek koszmarów, podczas których to co wzbudza w Vincencie największy strach próbuje go zabić. Dlatego też podczas wspinania się po stertach bloków zobaczymy na przykład kobietę w sukni ślubnej.

Stwierdzając obiektywnie należy przyznać, że historią jest najsilniejszym elementem Catherine, pozwala się zagłębić trochę bardziej w umysł człowieka. Gra stawia trochę pytań co do wyborów jakie się poczyna w życiu. Nie jest to jakaś straszna psychoanaliza lecz dobrze, że raz na jakiś czas dostajemy poważniejszy i normalniejszy temat niż ratowanie planety przed kosmitami. Ogólnie fabuła jest bardzo ciekawa i zachęca do przedzierania się przez często bardzo frustrujące poziomy. Jedyne do czego mogę mieć zarzuty to końcowa cześć gry gdy cała historia się wyjaśnia. Wydaje się to trochę nie pasujące do reszty gry i dziwnie zrobione. Jednak już sam finał jest dostatecznie satysfakcjonujący i dopełnia całą historię tak jak powinien.

To nie jest visual novel?

Catherine to odskocznia od produkowanych masowo przez Atlus gier związanych z cyklem Shin Megami Tensei. Zamiast eRPeGa dostajemy grę logiczną, polegającą na układaniu bloków i wspinaniu się po nich. Catherine można podzielić na 3 części. Podstawą jest zabawa w układanie klocków w koszmarach naszego bohatera. Wieczorem jako Vincent odwiedzamy Bar Stray Sheep, gdzie mamy okazję dokładniej poznać pozostałe postaci dramatu i dowiedzieć się więcej o tym co się z nami dzieje. Jako osobną cześć gry można potraktować oglądanie wstawek wideo w formie anime i tych opartych na silniku gry. Jest tak dlatego, że jest ich prawie tak wiele co w grach z cyklu Final Fantasy i występują bardzo często a trwają po kilka lub nawet kilkanaście minut. Plusem w tym wypadku możliwość spauzowania filmików w dowolnym momencie. Nie będziemy musieli wybierać między potrzebami fizjonomicznymi a lepszym zrozumieniem o co chodzi w grze. Aby nam jeszcze umilić życie twórcy pozwolili nam pomijać wstawki wideo. Szkoda, że ten element jeszcze nie stał się standardem a nie jedynie wyjątkiem. Dość już przynudzania o filmikach a pora zagłębić się w interaktywne element Catherine.

Mamy tu tak jak w Personie dwa osobne ale powiązane ze sobą wymiary. W trakcie dni zajmujemy się bardziej kwestią socjalną i poznawaniem fabuły. Noce natomiast zajęte są przenoszeniem się do innego wymiaru i wykonywaniem tam zadań. Jednak zamiast gry RPG dostajemy puzzle z klockami. Pierwszą częścią częścią gry, którą możemy w razie chęci pominąć są wizyty w barze. One przybliżają nas do dokładniejszego poznania paczki Vincena i innych gości lokalu a także fali śmierci jaka panuje w mieście. Ta faza gry polega na pogawędkach, spożywaniu alkoholu ( gdy jesteśmy pijani biegamy szybciej w koszmarach), odpowiadaniu na SMS od kobiet naszego życia co wpływa na rozwój fabuły. Możemy też zagrać w Rapunzel – automat z grą, która jest olschoolową wersją klocków jakie przesuwamy w nocy. W barze spotkamy naprawdę ciekawe osobowości jak dwie nawiedzone siostry bliźniaczki, gadające dziwnym kodem czy noszącego cały czas okulary przeciwsłoneczne i wychwalającego swoje podboje miłosne właściciela Stray Sheep. Trochę szkoda, że nie połaszono się o dopakowanie trochę bardziej tych sekwencji. W lokalu przydało by się znacznie więcej niż tylko kilka osób a i interakcja z otoczeniem mogła by być trochę większa niż wspomniana już gra, szafa grająca i wybór jednego z 4 trunków. Oczywiście wtedy Catherine w jeszcze mniejszym stopniu byłoby grą logiczną.

Sekwencje nocne to koszmary naszego bohatera . Staje się on w nich owcą i musi wspinać się po wierzy ułożonej z tysięcy bloków wielkości człowieka. Sprawia to że poziomy gry logicznej wyglądają dość dziwacznie i nie przypominają chyba niczego z czym wcześniej mieliśmy do czynienia. Catherine nie przypomina Tetrisa czy Puzzle Quest tutaj rozgrywka jest znacznie szybsza, chaotyczna a i przypadek ma duże znaczenie. Lądujemy na wierzy ułożonej z klocków różnego typu. Naszym celem jest dostanie się do drzwi na jej szczycie. Z pozoru zadanie wydaje się być łatwe lecz tak nie jest. Po pierwsze wieża powoli się sypie i jeśli nie będziemy poruszać się odpowiednio szybko to zginiemy. Do tego dochodzą jeszcze różne typy klocków. Mamy takie po których się ślizgamy, wybuchające, te nie do ruszenia czy wystrzeliwujące nas do góry. Na planszach pojawią się również inne owce spowalniające i utrudniające naszą wspinaczkę. Spychają one nas z bloków lub blokują wspinaczkę, z czasem nawet próbują nas zabić.

W tym miejscu należy wspomnieć jeszcze o pojedynkach z bossami na koniec każdej nocy. Te starcia potrafią być bardzo ciężkie gdyż goniące nas postacie posiadają specjalne ataki. Mogą to być czary rzucane na nas sprawiające, że postać porusza się nie tam gdzie chcemy czy staroświeckie piły spalinowe rozcinające naszego bohatera niczym kawałek mięsa. Te starcia są najtrudniejsze i wymagają od gracza maksymalnego skupienia bo chwila nieuwagi kończy się śmiercią Vincenta.

Żeby nie było jednak niemożliwe trudno możemy od czasu do czasu trafić na specjalne przedmioty ułatwiające naszą wspinaczkę. Może być to dodatkowy klocek, który da się postawić w dowolnym miejscu, czar zabijający wszystkich przeciwników na ekranie czy mikstura pozwalającą na pokonanie dwóch klocków na raz. Na najniższym poziomie trudności dochodzi do tego pojawiający się bardzo często napój dzięki któremu pokonamy na raz trzy sześciany. Wtedy gra staje się naprawdę łatwa i każdy może ją przejść bez najmniejszego wysiłku.

Specyficznym elementem zabawy z klockami są reguły świata w, którym jesteśmy. Nie dotyczy ich grawitacja. Tak długo jak jeden sześcian dotyka krawędzią innego nie spadnie on nawet gdy nie ma nic pod nim. Po klockach głownie biegamy ale możemy również chwycić krawędzi tego, na którym stoimy i niczym Solid Snake przesuwać się po sześcianach z nogami w powietrzu. Nauczenie się na pamięć wszystkich zasad rządzących tym światem może zająć trochę czasu i prób pokonania poziomu ale po chwili da się do nich przyzwyczaić.

Po przejściu poziomu i pokonaniu puzzli trafiamy do bezpiecznej przystanie gdzie można porozmawiać z innymi owcami. Pozwala to poznać ich koszmary a także popadanie w niepoczytalność psychiczną wynikającą z przeraźliwych obrazów jakie widzą co noc i czynów jakich się dopuszczają. Mamy tam też możliwość zapisania gry i kupieniu przedmiotów pomocnych podczas pokonywania kolejnej wierzy klocków. Podczas eksploracji tego obszaru poznajemy również różne techniki wspinania się po wierzy z klocków. Trzeba przyznać, że gra bardzo dobrze tłumaczy w jakie sposoby możemy przesuwać klocki i przemieszczać się. Na sam koniec trafiamy jeszcze do konfesjonału który przeniesie nas na kolejny poziom. Nim to jednak się stanie zostanie zadane nam pytanie w stylu ” Czy twoja dziewczyna powinna móc czytać twoje SMS-y i emaile?”. Podczas doczytywania się kolejnego poziomu ukazany zostanie nam wykres kołowy odpowiedzi innych graczy. Pytania te podobnie jak rozmowy z postaciami wpływają na to jakie z 8 zakończeń obejrzymy po przejściu gry.

Nigdy więcej nie dotknę Lego!

Sterowanie w grze nie jest zbytnio skomplikowane. Gałka lub d-pad odpowiada za wybór kierunku w który ma patrzeć i poruszać się nasz bohater. Jeden przycisk odpowiada za chwytanie bloków a drugi za używanie przedmiotu jaki mamy pod ręką. Druga gałka steruje kamerą. Osobiście miałem pewne problemy z tym sterowaniem, gdyż nie raz zdarzyło mi się wskoczyć na zamiast przesunąć określony blok. Nie jest jednak tak, że to właśnie sterowanie wpływa na trudność gry i frustrację jaka z niej płynie. Plansze po prostu nie są zbytnio łatwe i wymagają wyuczenia się stylu działania. Trzeba po prostu nauczyć się szybko reagować i myśleć jaki ruch najbardziej ułatwi wspinaczkę. A gra na pewno nie jest łatwa. Dowodem tego może być najniższy poziom trudności wypuszczony jako patch po premierze gry. Z czasem jednak przy odrobinie chęci nabieramy wprawy i gra staje się mniej wymagająca.

 Anime, anibe

Cała gra utrzymana jest w konwencji anime i wygląda to tu bardzo dobrze. Wstawki wideo są naprawdę świetne a całość lekko przypomina wizualnie ostatnie dwie odsłony cyklu Persona. Taka stylistyka pasuje do Catherine i chyba trudno wyobrazić sobie tą grę zrobioną w inny sposób. Nie mamy może do czynienia z porażającą grafiką ale wszystko jest wystarczająco szczegółowe i najogólniej rzecz biorąc ładne. O dziwo jeszcze mocniejszym elementem oprawy audio-wizualnej jest oprawa dźwiękowa. Głosy naszych postaci zostały dobrane wyśmienicie i jeszcze bardziej podbudowują klimat pozycji. Nie wiem jaki jest oryginalny japoński voice acting ale ten angielski to najwyższa półka. Oprawa muzyczna to miks utworów klasycznych, muzyki z innych gier Atlus i oryginalnych utworów. Połączenie to jest interesujące i sprawia się dobrze w produkcie tego typu. Mam jednak wrażenie, że muzyka jest lekko niezauważalna i pozostaje gdzieś z boku podczas akcji. Gdy przedzieramy się przez kolejne piętra nie ma czasu by zatrzymać się i posłuchać jej dokładniej. Dopiero odwiedziny w barze i szafa grająca pozwalają na przesłuchanie utworów.

 Love is over

Catherine to bardzo nietypowy produkt jakich zbyt wiele nie ma na rynku gier. Mamy historię dorosłą z życiowymi motywami jak zdrada i zakładanie rodziny. Wszystko jest bardzo ładne i ciekawe. Sama cześć polegająca na rozwiązywaniu puzzli jest jednak nie tak dobra jak reszta produktu. Mamy tu ten problem jak zrobić z nie porażającej gry logicznej świetny produkt. Układanie puzzli na czas jest często bardziej chaotyczne niż przemyślane i gra wymaga szybkiego podejmowania decyzji a nie zastanawiania się nad kolejnym ruchem. Nie każdemu to przypasuje a poziom frustracji przy 30 zgonie w tym samym punkcie może niejedną osobę dość szybko zniechęcić. Sprawia to, że najnowszy produkt Atlus jest bardzo interesujący i dość nowatorski. Jednak nie każdy będzie czerpał z niego satysfakcję a sama gra nie jest produktem genialnym. Mimo listy elementów, które mi w grze przeszkadzały chciałbym zobaczyć więcej podobnych produktów. Trudno jest ocenić ten produkt bo chciałbym ocenić go bardzo wysoko by jak najwięcej osób w niego zagrało, jednocześnie nie jest to gra dla wszystkich i na pewno nie jest to gra na 9 czy 10.

Shadows of the Damned

Garcia Hotspur to jeden z najtwardszych ziomków jakich można spotkać. Dante przy nim to panienka, Kratos to harcerzyk a ja chciałbym go mieć przy sobie w trakcie nocnych, paranoidalnych wędrówek bocznymi ulicami mojego miasta. Tylko kim tak naprawdę jest ten pan?
Aby poznać odpowiedź na to pytanie należy wpierw przeczytać poniższą recenzję a potem kupić Shadows of the Damned – grę, o której będzie mowa.

Omygaw omygaw omygaw scha-wing SCHA-WING!

Garcia – nieustraszony łowca demonów, zadarł z niewłaściwymi piekielnymi stworami. Szef podziemi – Fleming postanowił się na nim zemścić. W odwecie za śmierć setek swoich poddanych, postanawia porwać ukochaną bohatera. Taka obelga nie może przejść bez odpowiedzi. Garcia jest gotowy wyruszyć do piekła za swoją ukochaną Paulę i wybićwszystko co stanie na jego drodze. To właśnie będzie miał okazję zobaczyć każdy gracz, który postanowi zagrać w najnowsze dziecko nietuzinkowego Sudy51.

W Shadows of the Damned zakosztujemy historii wiecznej miłości i odkupienia. Historia jaka staje się pretekstem do naszych wyczynów przypomina nieco inny produkt dystrybuowany przez EA, a mianowicie Dante’s Inferno. Główny bohater pozbawiony zostaje tego na czym zależy mu najbardziej na świecie przez ucieleśnienie całego zła. Wyrusza więc na wyprawę do najgłębszych czeluści piekieł by odzyskać to co utracił i nakopać swojemu wrogowi tak by ten nigdy już nie mógł usiąść na krześle bez poduszki. W podróży bohaterowi towarzyszy zmarła już osoba, służąca za przewodnika i pomocnika podczas przeprawy przez otchłań.

To są chyba jedyne zbieżności między tymi dwoma tytułami i poza nimi te gry nie mają nic wspólnego. Tak powiem to już teraz. Shadows of the Damned nie jest przeciętnym slasherem, klonem innej znacznie lepszej gry. Jest to wystrzałowa jazda bez trzymanki.

Historia przedstawiona w grze może nie jest porywająca ale ma swoje momenty. Informacje przedstawiające świat i postacie jakie zdobędziemy podczas podróży są naprawdę ciekawe i pogłębiają wrażenia płynące z całej przygody. Historie, które przyjdzie nam przeczytać (tak w grze są książki z legendami podziemnego świata) są wyśmienite i nadająklimatu niczym Night Springs z Alana Wake. Można powiedzieć, że nawet jeśli sama historia nie jest na najwyższym poziomie to połączenie jej z całą otoczką jaka jest nam zaserwowana stanowi pyszny smakołyk. Oczywiście jest to potrawa w odpowiedniej konwencji i osoby gardzące chociażby Planet Terror nie mają tu czego szukać.

Magnifico, more demon pubes.

Gdy za grę odpowiadają panowie Goichi Suda ( Killer7 czy No More Heroes) i Shinji Mikami (Vanquish i Resident Evil) mona spodziewać się chorego, szalonego klimatu, nietypowego designu i wysokiej grywalności. Tym razem bazągameplayu są dwie ostatnie odsłony Resident Evil. Sterowanie, sposób poruszania się postaci czy samo celowanie w Shadows of the Damned przypomina to z ostatnich odsłon serii Capcomu. Największą różnicą jest to, że tym razem możemy bezproblemowo chodzić podczas celowania i strzelania. Poza tą zmianą mamy do czynienia z tym samym, dającym wiele frajdy, eksterminowaniem przeciwników w ilościach masowych. W samym gameplayu dochodzi jednak do kilku zmian spowodowanych przez nową mechanikęświatła i ciemności. Kiedy nasi wrogowie znajdują się w specjalnych strefach cienia stają się niezniszczalni a my w tych samych obszarach gwałtownie tracimy życie. Jedynym ratunkiem wtedy jest wystrzelenie promieni światła w specjalne świeczniki opatrzone głową kozła. Tym samym promieniem „zdejmujemy” też ciemność z naszych wrogów, a po ponownym ich trafieniu zostaną ogłuszeni na chwilę. Dodatkowym twistem jest jednak to, że niektórzy przeciwnicy również giną po chwili przebywania w ciemności. Wymusza to skupianie się nie tylko na pozbywaniu się amunicji ale także pilnowanie źródeł światła i zarządzenie nim w celu skutecznego pozbywania się demonów.

Strzelać przyjdzie nam z trzech pukawek, które będą modyfikowane w trakcie postępu w grze. Są to standardowo wersje pistoletu, strzelby i karabinu maszynowego z odpowiednio piekielnym designem i nazwami jak Dentist czy Hot Boner. Możemy je ulepszać za pomocą czerwonych kryształów zebranych w tym świecie lub kupionych u sprzedawcy takiego jak ten z RE4. Gra zachęca a wręcz zmusza nas do korzystania z nich na przemian przez to, że niektórych przeciwników da się tak naprawdę załatwić tylko w odpowiedni sposób. Pomocne w walce będą nam również beczki ze światłem rozsiane po tym niecodziennym wymiarze. Ogólnie rzecz ujmując wszystko jest odpowiednio przemyślane i działa tutaj bez większych wad. Jedyne zastrzeżenia jakie mogę mieć to do odpowiednika shotguna, gdyż bez odpowiedniego dopakowania jest znacznie słabszy od pozostałych gnatów.

Jakieś 85% gry spędzimy przechodząc z pomieszczenia do pomieszczenia strzelając, zbierając klucze i otwierając drzwi. Resztę stanowią całkiem udane acz dłużące się walki z bossami i inne sekwencje. Poza standardowymi elementami strzelanki mamy jeszcze do czynienia z kilkoma wariacjami na jej temat. Jest side scroller gdzie lecimy w prawo, a także sekwencja gdzie stojąc w miejscu odpieramy fale ataków przeciwników wielkości wieżowców. Te elementy mogą nie przypaść każdemu graczowi. Ba, mogą się wydać wrzucone na siłę. Dla mnie jednak mimo frustracji z nimi związanej były świetne. Do tego dochodzą jeszcze sekcje gdzie uciekamy przed przeciwnikiem zabijającym za pomocą dotyku czy proste zagadki. Polegać one będą na obracaniu platformami czy przesuwaniu postumentów. Są one bardzo łatwe i pojawiają się tylko dwa razy w trakcie całej gry. Wszystko to daje jednak dość zróżnicowaną paczkę dzięki czemu gra się szybko nie nudzi. Szkoda tylko, że te wszystkie urozmaicenia wrzucone są masowo w drugiej połowie gry zamiast rozrzucić je po wszystkich aktach. Nie jest to jednak wielka wada. Po prostu osoby, które nie skończą przynajmniej 4 aktu, nie zobaczą wszystkiego co gra oferuje.

Taste my big boner!

Klimat jaki uświadczymy w Shadows of the Damned znany był od pierwszych trailerów ukazujących nam grę. Szalone kino znane chociażby z trailerów prezentowanych podczas projekcji Grindhouse duetu Tarantino i Rodriguez czy Hobo with a Shotgun. Kiczowata, wulgarna i wyjątkowo brutalna papka. Takie właśnie jest dzieło Grasshopper Studios. Dla jednych taki pokręcony klimat może być odpychający i wtedy gra ociekająca nim staje się po prostu nie do przełknięcia. Należy stwierdzić, że gra nawet na chwile nie przestaje brać swoich wzorców z produkcji tego typu. Do tego standardowy już dla Sudy, porąbany design pewnych elementów. Na przykład za klucze służą nam gałki oczne, mózgi i truskawki. Karmimy nimi drwi w, które wbudowane są twarze dzieci- potworków. Do tego jeszcze świeczniki wbudowane w głowy kozłów czy absynt i inne alkohole jako środki lecznicze. Groteska z jaką przyjdzie nam się zmierzyć podczas przeprawy przez piekło jest naprawdę rzadko spotykana w grach obecnej generacji.

Kolejnym elementem wyróżniającym Shadows jest niezwykła wulgarność kwestii wypowiadanych przez bohaterów i rynsztokowy humor. Faki i inne flugi pojawiają się w praktycznie każdym zdaniu. Do tego ciągłe nawiązania do zachowań seksualnych pojawiające się nawet w nazwach przedmiotów i ataków. No chyba że hot payload z big bonera tylko mi kojarzy się z czymś totalnie innym niż strzelanie bombami. W tym oceanie podtekstów i głupawych żartów trafiają się nawiązania do klasyki jak Martwe zło czy Pogromcy duchów. Te zagrania mimo że nie są bardzo częste to wyjątkowo dobre elementy gry, windujące jej humor na wyższy poziom. Ostatnim składnikiem Shadows of the Damned jest nagość i brutalność. Zobaczymy skąpo ubrane kobiety i ich wdzięki w pełnej krasie. Do tego jeszcze walące się flaki, odcięte głowy, ludzi rozrywanych od środka i obowiązkowe zbliżenia na rozsadzane pociskiem głowy. Nie jest to jakiś nowy standard w grach wideo, ale na pewno jest to wykorzystywanie wszystkiego co da się pokazać nie zniesmaczając przy tym wszystkich graczy.

Wszystko to razem tworzy niezwykłą jazdę na krawędzi. Na pewno nie jest ona przeznaczona dla wszystkich w szczególności tych najmłodszych. Jest ona na tyle charakterystyczna, że można ją polubić lub znienawidzić od pierwszej chwili. I oto chyba ekipie z Grasshopper pewnie chodziło.

I’m a Mexican, not a Mexican’t

Garcia i Johnson to jeden z najlepiej dobranych duetów jakie ujrzymy w grach konsolowych. Nieustraszony łowca demonów, mówiący łamanym angielskim i tchórzliwy demon przechwalający się swoim podbojami za życia. Nadają oni wyjątkowego charakteru Shadows of the Damned. Jestem gotów stwierdzić nawet, że dla obecnej epoki są oni ekwiwalentem Duke Nukem’a. Meksykanin i jego towarzysz rzucają dziesiątki wulgarnych tekstów, pełnych seksualnych podtekstów. Do tego są naprawdę chorymi istotami. Kiedy Hotspur opowiada jak poznał swoją ukochaną albo stara się tłumaczyć jej dziwne zachowania, wiadomo że ma poważne problemy z głową.

Przez chwilkę warto zerknąć na design naszych bohaterów. Po raz kolejny wszystko uderza klimatem kina klasy b z lat 70. czy 80.poprzedniej epoki lub ostatniej produkcji z Nicolasem Cage zatytułowanej Drive Angry. Garcia jak przystało na twardziela jest prawie kompletnie wytatuowany w ciekawe wzorki jak aniołki i wyznania do swojej ukochanej. Do tego skórzana, fioletowa kurtka z wydzierganymi na niej tekstami i obowiązkowa szrama przez twarz. Johnson to lubująca sięniebieskich kryształach, latająca czaszka, zmieniająca się w oręż głównego bohatera.

Reszta postaci jakie spotkamy też jest z jakiejś dziwnej bajki. Główny zły, sześciooki Fleming i jego upodobania do chorych zabaw czy jeden z demonów, który za życia był tak głodny, że się sam zjadł to tylko czubek góry lodowej. Wszyscy przeciwnicy jak to przystało na przeklęte stwory utrzymani są w ciemnych, brunatnych kolorach z czerwonymi elementami oznaczającymi ich słabe punkty.

Do you smell that?

Oprawa graficzna Shadows of the Damned mieści się gdzieś w środku skali. Mamy standardowe dla Unreal Engine doczytywanie tekstur i ogólną ciemność przysłaniającą to jak świat zaprezentowany nam wygląda. Nic nas nie zachwyci i sprawi, że złapiemy się za głowę pytając jak oni to zrobili? Jest jednak kilka lokacji jak most przed walką z jednym z bossów czy skaliste przejście do zamku Fleminga, które wyglądają naprawdę ciekawie mi osobiście się spodobały. Wszystko co ujrzymy przedstawione będzie w ciemnych tonacjach z elementami czerwieni. Taka stylistyka mimo iż powoduje, że większość lokacji się ze sobą zlewa, tutaj pasuje jak ulał.

Oprawa dźwiękowa to kompletnie inna sprawa. Pana stojącego za nią nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Sam Akira Yamaoka odpowiedzialny za kakofonię znaną z Silent Hill staje na wysokości zadania. Znaczna część melodii ma podobny klimat i gitarowe riffy, wyjęte wprost z Cichego Wzgórza. Muzyka z gry jest wyjątkowo dobrze dobrana i niektóre melodie potrafią wpaść w ucho. Soundtrack z Shadows of the Damned może spokojnie zagościć na półce obok swoich kuzynów z Silent Hill. Voice Acting to istny majstersztyk. Garcia wypowiadający kwestie z tym charakterystycznym latynoamerykańskim akcentem brzmi fenomenalnie. Zawsze pewny siebie twardziel, mający czasami problemy z angielskim. Johnson i jego fallusowe żarciki to prawdziwe perełki. W trakcie całej gry ten duet zamyka się tylko na kilka chwil. Niestety osoby nie władające angielskim na przynajmniej przeciętnym poziomie, mogą stracić część z tych gagów. Głosy wszystkich postaci są idealnie dopasowane do ich charakteru i wyglądu. Chciałoby się słuchać ich jeszcze więcej i więcej. Wzbogacenie historii postaci przez większą ilość ich rozmów wypadło by grze na dobre. Nie ma jednak tak naprawdę na co narzekać. Osoby odpowiedzialne za całość audio powinny po prostu dostać gromkie owacje na stojąco od wszystkich graczy.

Eternal Love

Najnowsze dzieło Sudy to naprawdę dobra produkcja. Satysfakcjonujące strzelanie uzupełnione odpowiednio zróżnicowanym gameplayem jest tym czego trochę brakowało w tym roku. Najbliżej tej pozycji do Resident Evil 4/5 i Dead Space. Eksterminacja przeciwników daje w Shadows of the Damned równie dużo jeśli nie więcej frajdy co w tych wyżej wymienionych pozycjach. I jest to gra, która zaskakuje swoją wysoką jakością tak samo jak miało to miejsce w przypadku pierwszej odsłony Dead Space. Każdy kto lubi gore a nagość i wulgaryzmy liczone w dziesiątkach na minute mu nie przeszkadzają, powinien zaopatrzyć się w to dziecko kooperacji Mikamiego i Sudy. Nie będzie przesadą jeśli powiem, że jest to jeden z silnych kandydatów do gry akcji roku 2011.

Dead Space 2

Kilka lat temu Electronic Arts było synonimem całego zła w świecie gier wideo. Tworzenie masówek i rok w rok kolejnych edycji tych samych tytułów, olewając świeże i innowacyjne pomysły. Sytuacja ta jednak uległa przynajmniej częściowej zmianie. Gdy w naszych czytnikach zagościło Dead Space, ludzie stwierdzili, że EA potrafi zainwestować w nowe IP. Gra okazała się świetnym kosmicznym Resident Evil 4, które to odnalazło rzesze fanów. Teraz pora na sequel. Czy spełni on oczekiwania graczy czy też jest powrotem do starej techniki dodawania numerku do tej samej gry?

Drugi raz w butach szaleńca

Ponownie wcielamy się w najprawdopodobniej najbardziej pechowego inżyniera w historii opanowanych przez człowieka galaktyk. Issac Clarke zmienił się znacznie od naszego ostatniego spotkania. Przestał być niemową i wylądował w psychiatryku. Trudno się temu ostatniemu dziwić przypominając wydarzenia jakie zaszły na planetołamaczu- Ishimurze. Niestety szaleni sekciarze nigdy się nie uczą i chcą wprowadzić swoją wizję świata w życie za wszelką cenę. Ponownie więc rozpętają piekło przy użyciu Markera. Naszego bohatera poza potworami powstałymi ze zwłok mieszkańców kolonii dręczyć będą wyrzuty sumienia. Ukochana Clarka będzie go nawiedzać przez większą część gry. Ogólnie jest kilka ciekawych patentów ale fabuła nie jest tym co ciągnie do przodu całą produkcję. W dwóch zdaniach można ją opisać następująco: „ Koleś z pierwszej części przedziera się przez całą stację by za namową innego szaleńca zniszczyć nowego Markera. Po drodze spotyka Isabel, która stara mu się pomóc w tym samobójczym zadaniu. Jest ok ale brakuje twistu jak schizy z pierwszej części o których nie mieliśmy pojęcia do samego końca gry.

Cała zabawa w Dead Space 2 polega na zwiedzaniu kolejnych pomieszczeń stacji Sprawl. Lokacji jest więcej niż w poprzedniku. Zwiedzamy dzielnice mieszkalne, przedszkole a także samą Ishimurę. Najciekawszym miejscem które mamy okazje zwiedzić jest kompleks unitologów. Możemy w nim dowiedzieć się trochę więcej o tej szalonej religii i jej historii bez zapoznawania się z produktami pobocznymi związanymi z Dead Space jak książki czy komiksy. Nowe miejsce akcji nowej odsłony oznacza obecność nowych przeciwników. Wybuchające niemowlaki i szarżujące Stalkery. Te drugie mogą nieźle wdać się nam za skórę i potrafią napsuć krwi nawet najbardziej cierpliwemu graczowi. Skradają się one po czym z impetem nacierają na nas powalając bohatera i uciekają nim zdązy on wycelować swoją broń.

Mamy dostęp do nowych broni jak Javelin Gun czy Seeker Rifle ale i tak w rozczłonkowywaniu przeciwników niezastąpione są Plasma cutter i piła. Trochę szkoda, że jedynie osiągnięcia/trofea zachęcają nas do eksperymentowania z bogatym arsenałem do jakiego mamy dostęp.

Każdy kto miał do czynienia z Dead Space lub jakimkolwiek klonem Resident Evil 4 poczuje się jak w domy. Obserwacja akcji z perspektywy trzeciej osoby i strzelamy do wszystkiego co stanie na naszej drodze. Dalej możemy spowolnić elementy otoczenia i przeciwników za pomocą stazy. Pojawiają się też dobrze znane sklepy i możliwość ulepszenia naszego ekwipunku za pomocą nodów. Nowością jest strzelanie w niektóre szyby przez co niczym w Obcym 2 przeciwnicy są wysysani wprost do kosmicznej próżni. Dochodzi także prosta zabawa z otwieraniem drzwi poprzez hackowanie specjalnych paneli. Niestety nie jest ona ani zbyt ciekawa, dobrze pomyślana ani skomplikowana i służy wyłącznie jako zapychacz czasu. Zmianie uległy sekcje Zero Gravity. Zamiast przemieszczać się jedynie skacząc pomiędzy płaszczyznami możemy teraz swobodnie latać. Nowym elementem gameplayu jest sekwencja szybkiego spadania podczas której musimy omijać lecące w naszą stronę przedmioty. Zbyt wielu zmian wpływających na grywalność więc nie uświadczymy. Główny element czyli zabijanie wrogów został ulepszony. Zamiast próbować wciskać nam survival horror postawiono znacznie bardziej na akcję. Poruszamy się szybciej a curb stompy wprost z American History X nie są już tak powolne.

Horror i multiplayer do siebie nie pasują

Największą chyba różnicą między pierwszą częścią a nowym tytułem jest implementacja trybu wieloosobowego. Jest to kolejna wariacja walki my kontra oni znanej choćby z trybu versus z Left 4 Dead. Część graczy staje się nekromorfami i korzysta z ich zdolności. Nie wróżę jakiejś długiej żywotności tego elementu gry ale dobrze, że mamy więcej opcji do wyboru.

Gracze lubujący się w samotnych przygodach otrzymają wyzwanie jakie nie tak często się zdarza w grach. Odblokowany po pierwszym przejściu tryb Hardcore to brak checkpointów i możliwość zapisania naszej przygody jedynie trzy razy podczas całej gry. Do zakupu wersji na PS3 może przekonać dodanie Dead Space: Extraction. Jest to zgrabnie zrobiony celowniczek, dostępny wcześniej jedynie na Wii. Można go obsługiwać za pomocą Dual Shocka lub kontrolera Move. Niestety posiadacze Xboxów tym razem nie dostają bonusu. Ciekawe jak bardzo zaważy to na rozłożeniu sprzedaży pomiędzy obiema platformami? Osobom mającym obie konsole polecam wersje na PS3 gdyż ten bonus zapewnia dobre kilka godzin gry. Dodatkowo nie będzie trzeba zmieniać płyty w trakcie gry.

Ring around the Rosie

Grafika stoi na wysokim poziomie. Lokacje nie są sterylne i wylewa się z nich klimat. Tak właśnie powinna wyglądać stacja kosmiczna opanowana przez zmutowane trupy. Bohaterowie wyglądają bardzo realistycznie a przeciwnicy są dokładnie tacy jak powinni – szkaradni. Szkoda tylko, że potencjał graficzny nie został w pełni wykorzystany i nie ma lokacji, które wywoływały by opad szczeny na glebę. Oprawa dźwiękowa jest solidna Niestety brakuje tym razem niezwykle klimatycznego „ Twinkle, Twinkle Little Star”. Nie mamy do czynienia z niczym na poziomie muzyki z Silent Hill’ów czy Forbidden Siren. Oprawa dźwiękowa nie zapada w pamięć ale też nie irytuje. Po prostu jest w grze i spełnia swoje zadanie.

Osoby nieprzychylne powiedzą o Dead Space 2 nihil novi. Zbytnio się nie pomylą gdyż poza standardowymi dla sequeli modyfikacjami nie ujrzymy nic więcej. Ostatecznie też zrezygnowano ze straszenia w inny sposób niż wrzucanie dziesiątki potworów naraz z każdego wentylatora.

Jednak wszystkie wady i niedociągnięcia jednak nie przeszkadzają w delektowaniu się tytułem. Eksterminacja nekromorfów jest nadzwyczaj satysfakcjonująca i zapewnia dobre 8 godzin przedniej zabawy. Tryb Hardcore może zapewnić wyzwanie a i nowicjusz znajdzie odpowiedni dla siebie poziom trudności. Szczerze przyznam, że po pierwszych opiniach innych graczy moje oczekiwania w stosunku do Dead Space 2 były bardzo wysokie. Gra nie okazała tak dobra jak sobie to wyobrażałem ale z czystym sercem mogę ją polecić wszystkim miłośnikom strzelania i odpierania ataków wyskakujących zewsząd przeciwników. Ja na pewno jeszcze wrócę do tego tytułu. Choćby tylko po to by zebrać wszystkie achievementy/trofea. A nie często zdarza się bym chciał trzy razy przechodzić ten sam tytuł.

Aż oczy bolą.

Dead Space 2 to produkt naprawdę dobry, usprawniający wiele elementów ze swojego poprzednika ale chciałbym aby część trzecia była bliższa oryginałowi niż temu bardzo dobremu sequelowi. Akcja i potwory wyskakujące z szafy nie potrafią zastąpić zaszczucia, i atmosfery niepewności jaka towarzyszyła mi za pierwszym razem. Jeśli komuś jednak to zbytnio nie przeszkadza a i fabuła nie ma zbyt wielkiego znaczenia przy zabawie to ten horror od EA jest naprawdę smakowitym kąskiem.