Klasyka Kina Crapowatego : Koreański Dragon Ball

Należę do pokolenia wychowanego na Dragon Ball. Nie było to moje pierwsze anime ale trudno ukryć wpływ jaki Goku miał na dzieciaki w mojej podstawówce. Za dawnych czasów biegaliśmy po szkolnym wybiegu i udawaliśmy walki z ulubionej bajki. Każdy wyobrażał sobie wspaniały film jaki po prostu musi powstać na bazie przygód Bulmy i Goku. To co mieliśmy w głowie na pewno nie przypominało Dragon Ball: Evolution. Teraz żałuję, że zamiast wyczekiwać na Hollywoodzkiego crapa sami nie nakręciliśmy filmu o poszukiwaniu smoczych kul. Na szczęście, dawno temu jakaś inna banda amatorów się za to wzięła. Efektem ich chałtury jest dzisiejsza perełka, która zdecydowanie zasługuje na swe miejsce pośród Klasyki Kina Crapowatego.

Na pewno wiele osób nie ma pojęcia o tym jak olbrzymią fabryką podróbek była kiedyś Korea Południowa. Nowoczesne państwo kojarzące się nam z Samsungiem i popowymi gwiazdeczkami śmiało mogło startować do miana „fabryki szmelcu”. Jednym z reliktów tej epoki jest Dragon Ball: „Fight Son Goku, Win Son Goku” (드래곤볼 싸워라 손오공 이겨라 손오공). Produkcja znana szerzej jako Koreański Dragon Ball jest interesującym przykładem pewnych zjawisk panujących w tym państwie. Jednak to nie czas i miejsce by robić wykłady o dyktaturze, nacjonalizmie i problemach w relacjach miedzy Japonią a Koreą. Zajmijmy się więc crapowatym filmidłem.

Teraz pora na akapit o fabule filmidła. Tak na wypadek gdyby ktoś nie wiedział/nie pamiętało czym jest Dragon Ball. Goku – młody chłopiec z ogonem pewnego dnia spotyka dziewczynę o imieniu Bulma. Ona poszukuje smoczych kul – 7 magicznych przedmiotów, po zebraniu których ziści się jej życzenie. Goku jest w posiadaniu jednej z tych kul bo odziedziczył ją po swoim dziadku. Para decyduje się na wyruszenie w przygodę by zebrać komplet artefaktów i spełnić swe marzenia. Jednocześnie na magiczny przedmiot poluje Pilaf, który chce przejąć władzę nad światem. Dragon Ball: „Fight Son Goku, Win Son Goku” jest adaptacją pierwszej sagi mangi, która odpowiada dwóm pierwszym tomom komiksu.

Produkcja jest najwierniejszą z dotychczasowych adaptacją mangi i w miarę dokładnie śledzi wątki znane choćby z 13 odcinków anime. Oczywiście nie mówi to zbyt wiele bo Dragon Ball Evolution nie miało nic wspólnego z komiksem. Tutaj jednak mamy wyprawę po siedem smoczych kul, która z grubsza odbywa się tak jak w mandze. Postacie takie jak Oolong, Yamcha, Chi-Chi czy Puar pojawiają się i zachowują się zgodnie z tym jak powinni. Oczywiście nie obyło się bez uproszczeń i zmian, które nie wpływają jednak negatywnie na odbiór tego filmidła.

Koreański film trwa prawie dwie godziny. Może się to wydawać spora ilością czasu. Jednak podczas seansu minuty pędziły i nie odczuwałem nawet odrobiny znudzenia. Nawet gadki które teoretycznie powinny być nudne są tutaj epickie. Wszystko to dzięki gestykulacji i mimice serwowanej nam przez aktorów. Wszyscy zachowują się tak jakby napuszczano im ubrania jakieś pchły czy coś w tym stylu. Nikt nie może nawet przez sekundę ustać w miejscu. Wiele zachowań nie ma sensu i przypominają gagi z anime a nie coś co powinno być w pełnometrażowym filmie. Moim zdaniem jest to mocny argument przemawiający za filmidłem. Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o scenach walki. Widać było, że ekipa się starła i nawet zainwestowała w linki, żeby podwieszać ludzi do akrobacji w powietrzu. Niestety choreografia nie wypaliła i połowa walk sprowadza się do pokazania twarzy jednej z postaci w momencie jak robi ona jakaś groźną minę.

Jak przystało na tanią podróbkę, mamy do czynienia z produktem o wątpliwej jakości. Wszytko wygląda tandetnie co dodaje całości pewnego uroku. Możemy domyślać się kim jest dana postać po tym jak wygląda. Oczywiście strój przeciętnego cosplayera lepiej oddaje bohaterów niż to co się tutaj wyrabia. Ja jednak uparcie twierdzę, że przebrania stworzone na zasadzie tego co ma się w szafie zdecydowanie podbijają jakość tego filmidła. Przykładem tych genialnych pomysłów jest to, że Puar „grany” jest przez pluszową maskotę. Zabawka którą można kupić za parę złotych ciągnięta jest na sznurku i kładziona na nakręcanych samochodzikach tak by sprawić wrażenie, że się porusza. Oolong czyli zboczony świniak prezentuje się w tym wypadku lepiej bo ktoś się wysilił by zrobić maskę prosiaka. Najlepszym elementem pokazującym jak bardzo budżetowa jest koreańska wersja Dragon Ball musi być chmurka, która pozwala Goku na latanie. W jednej scenie dzieciak odgrywający główna postać siedzi na dachu obłożonego watą samochodu.

Jak dotąd zajmowałem się jedynie powierzchownymi sprawami. Tandetny wygląd to trochę za mało by dołączyć jakiś film do renomowanego grona Klasyki Kina Crapowatego. Jeśli chodzi o fabułę to nie mamy tutaj nic nadzwyczajnego. Ktoś chciał przenieść Dragon Ball ze wszystkimi zwariowanymi elementami charakteryzującymi tą produkcję. Właśnie to jest mocnym argumentem przemawiającym za produkcją. Twórcy dziadowskiego Evolution zdali sobie sprawę, że dokładne odwzorowanie tego uniwersum nawet przy sporym budżecie jest niemożliwe. Tutaj jednak ktoś poszedł na całość i przy skromnych środkach próbował zrobić tyle ile się da. Dzięki temu mogę spokojnie śmiać się z finalnego efektu wraz z twórcami. W wielu momentach miałem wrażenie, że osoby odpowiedzialne za tą produkcję zdawały sobie sprawę z tego co wyjdzie. Wszyscy postanowili mieć frajdę i dobrze się bawić przy robieniu Dragon Ball: „Fight Son Goku, Win Son Goku”. To z kolei przekłada się na dobrą zabawę podczas oglądania tego szmelcu. Całość ma ten urok, który sprawia że uwielbiamy tandetne filmy karate i durne horrory.

Dragon Ball: „Fight Son Goku, Win Son Goku” to swego rodzaju artefakt odległych już czasów, gdy Z tego co wiem dorwanie tej produkcji w wersji z napisami nie należy do najłatwiejszych zadań. Już ta kwestia eliminuje koreańskie Dragon Ball z listy rzeczy, które naprawdę warto obejrzeć. Jednak najbardziej zagorzali fani epickiego dzieła Akiry Toriyamy powinni rzucić okiem na to filmidło. Wtedy bariera językowa zostanie pokonana przez znajomość materiału źródłowego. Ja nieźle ubawiłem się przy tym szmelcu i z chęcią jeszcze raz zobaczę jak koleś w durnym pancerzu udaje pterodaktyla.

Sick Nurses (Straszdziernik 2012)

Tradycyjnie już październik jest moim prywatnym miesiącem strachu. Halloween sprawia, że pojawia się wtedy dużo horrorów a straszaki zalewają ekran. Dlatego też staram się w tym okresie obejrzeć ich tak wiele jak to tylko się da. Docelowo będzie to 31 pozycji z różnych zakątków świata o odmiennym poziomie świeżości i straszenia. Większość pozycji wybrana będzie przez przypadek, bazując na wyglądzie okładki lub rekomendacji jakiejś strony czy znajomych.

Pierwszym danem na liście jest tajski horror, który chciałem sprawdzić od dłuższego czasu. Zawsze brakowało mi jednak sił i chęci a tytuł i okładka nie potrafiły mnie do końca przekonać. Dlatego tym razem film poszedł na pierwszy ogień. Mam uraz do szpitali i pielęgniarek, więc Sick Nurses powinno nadać się w sam raz.

Boję się szpitali

Fabuła tutaj jest dość prosta. W pewnym szpitalu lekarz wraz z grupą pielęgniarek zajmuje się sprzedażą zwłok na czarnym rynku. Coś jednak idzie nie tak i jedna z dziewczyn zostaje zamordowana. Wkrótce dowiadujemy się, że miała wyjść za mąż za doktora, lecz ten dopuścił się zdrady. Ona w swej głupocie zagroziła, że doniesie na policję o nielegalnym procederze co skończyć musiało się dla niej źle. Zostajemy poinformowania także, o tym że po 7 dniach od śmierci duch powraca by odwiedzić swoich ukochanych. Akcja filmu rozgrywa się właśnie tydzień po morderstwie w opustoszałym szpitalu. Dostajemy historię z zemstą ducha i ładnymi paniami w roli głównej.

Sick Nurses naprawdę powoli się rozkręca. Przez pierwsze 30 minut myślałem, że ktoś sobie robi ze mnie żarty. Wydarzenia przedstawione są chaotycznie a flashbacki wymieszane z wydarzeniami dziejącymi się aktualnie. Dopiero druga połowa nabiera tempa i prezentuje festiwal gore. Zaprezentowana historyjka nie wydaje się interesująca jednak może wydać się ciekawa. Szkoda tylko, że tak zwany „plot twist” zostaje zdradzony zbyt szybko i nie zostajemy zaskoczeni niczym poza efektownymi zgonami. Pewne sceny dawały nadzieję na dziwaczność znaną z innych azjatyckich produkcji. Jednak okazały się one raczej zapchajdziurami mającymi wydłużyć ten film ponad godzinę. Większość filmów, które wciska w dość skąpe stroje panie wyglądające na modelki starałoby się nabić trochę punktów nagością. Tak tutaj nie jest bo nawet scena prysznicowa odbywa się w ubraniu, co serwuje widzowi solidnego mindfucka. Nie jestem do końca przekonany, że kompanie się w przepoconych ciuchach po wykonaniu serii ćwiczeń jest najlepszą metodą relaksu.

Duchy i inne dziwadła

Wracając jednak do samego filmu. Sześć głównych bohaterek i doktor mają paść ofiarami zemsty. Każda z pań ma jakąś obsesję. A to maniakalnie wykonuje ćwiczenia, jest bulimiczką, uwielbia drogie przedmioty lub ma lekko lesbijski związek z własną siostrą (tylko moje domysły). Każdą z nich spotka kara związana z dziwnymi zachowaniami.
Jeśli chodzi o ducha to mamy do czynienia ze strasznie leniwą robotą. Długie włosy, częstą przesłaniające twarz są obecne. Kolejny film naznaczony sztampą azjatyckich horrorów. Na dodatek duch to aktorka pomalowana na czarno. Nie wygląda ona specjalnie strasznie a pozy jakie przyjmuje często przypominają sesje zdjęciowe do magazynów niż coś związanego z grozą. Na szczęście egzekucje ratują tą sytuację. Najlepsza z nich powiązana jest z garścią skalpeli, płodem trzymanym w formalinie i słodziutkim kotem konsumującym język. Wtedy też twórcy Sick Nurses udowadniają, że nie chcą robić typowego ghost story a cała akcja się naprawdę rozkręca. Szkoda tylko, ze tak późno i samych ofiar nie ma zbyt wielu. Idziemy w jakość a nie ilość. Trochę szkoda bo w przypadku tego typu produkcji im więcej flaków tym lepiej.

Palce lizać.

Co to za zakończenie?

Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć o napisach końcowych. Chyba sami twórcy nie traktowali tego filmu poważnie. Miała to być promocja 7 tajskich twarzyczek. Po całej masakrze, rzezi przyjdzie nam oglądać jak aktorki w kostiumach kąpielowych wygłupiają się na plaży. Mój wskaźnik WTF przekroczył wtedy wszystkie dopuszczalne normy i 80 minut oglądania tej produkcji zakończyło się resetem systemu.

Sick Nurses nie jest najgorszym horrorem jaki widziałem. Nie jest też najdziwniejszym, najstraszniejszym albo najlepszym. Gdyby nie 4 interesujące sceny zgonów to byłby to kolejny przeciętniak wart oglądania tylko jeśli nie ma nic lepszego do roboty. Gore na odpowiednim poziomie w połączeniu z końcówką ratuje ten tytuł.