Burnout Paradise Remastered

Burnout Paradise to moja ulubiona gra wyścigowa wydana w przeciągu ostatnich 10 lat. Genialne wyścigi arcade, które świetnie wykorzystują formułę otwartego miasta naszpikowanego rampami i znajdźkami. Czego więcej można oczekiwać od tego typu gry? W 2008 roku nie było lepszej gry wyścigowej. Jednak czy Paradise spełnia standardy obecne standardy? Mamy okazję się o tym przekonać bo na konsole wjechał właśnie Burnout Paradise Remastered.

Burnout od zawsze wyróżniało się spośród innych gier wyścigowych. Serię charakteryzuje destrukcja. Rozwalanie przeciwników i demolka otoczenia są nie tylko akceptowalne, ale wręcz wskazane. Paradise łączy ten element z otwartym światem, po którym poruszamy się w poszukiwaniu kolejnych wyścigów i sekretów.  Spora mapa naszpikowana jest atrakcjami od zwykłych wyścigów, przez spowodowanie jak największego wypadku drogowego, aż po rozwalanie bilbordów z logo gry.

Burnout Paradise Remastered

Naszym zadaniem jest zaliczanie kolejnych eventów, po to, by odblokowywać nowe bryki i uzyskać dostęp do prawa jazdy wyższego stopnia.  Nie mamy do czynienia z typową strukturą gier wyścigowych,  bo to my sami decydujemy jaki rodzaj aktywności nas interesuje a postęp w grze służy tak naprawdę tylko po to, by odblokowywać nowe samochody. Fajnym patentem jest, że nowe bryki pojawiają się w mieście i aby uzyskać do nich dostęp, musimy rozwalić je na drodze. Sprawia to, że odblokowywanie kolejnych pojazdów jest trochę bardziej emocjonujące i wymaga od nas odrobiny wprawy.

Wybór aut jest całkiem spory. Nie należy jednak liczyć na obecność prawdziwych wozów,  ponieważ gra opiera się w dużej mierze na rozbijaniu samochodów w drobny mak. Pojazdy podzielone są na kilka kategorii, różniących się sposobem zdobywania i odpalania trybu turbo. Dzięki temu bryki z różnych klas sprawdzają się lepiej w konkretnych sytuacjach. Poza typowymi czterokołowcami mamy także dostęp do motocykli i miniaturowych samochodzików. Oferują one trochę inny gameplay i działają stosunkowo dobrze jako urozmaicenie rozgrywki.  Samych maszyn jest zdrowo ponad setka i chyba każdy znajdzie tu coś dla siebie.

Jak już wspominałem, w Burnout chodzi o rozwałkę. Wynika to z tego, że najprostszym sposobem na pozbycie się rywala jest wepchniecie jego bryki w barierkę lub przywalenie w bok jego samochodu tak, by doszło do jakiejś kraksy. Za agresywne i szalone zachowanie jesteśmy promowani doładowaniem turbo, które pozwala na osiągniecie zawrotnych prędkości. Twórcy świetnie wykorzystują te charakterystyczne elementy rozgrywki i budują  grę , która wyróżnia się sposób innych arcadeowych ścigałek. Wynika to z faktu, że obok zwykłych wyścigów mamy też takie, gdzie jesteśmy ścigani przez wariatów chcących zniszczyć naszą brykę. Mamy też tryb wykonywania sztuczek, gdzie akrobacje w powietrzu, drifting, jazda pod prąd i wszystkie inne ryzykowne zachowania nagradzane są punktami. Jest też zabawa w wykańczanie jak największej liczby przeciwników w określonym czasie i pędzenie z punktu A do B tak, by zmieścić się w limicie czasowym. Jakby tego było mało, praktycznie każda ulica posiada jakieś rekordy w stylu najszybszego pokonania jej czy największej rozwałki. Całość prezentuje masę opcji, które zapewnią nam wiele godzin zabawy. Zwłaszcza jeśli do tego wszystkiego dodamy jeszcze motocykle z osobnymi wyzwaniami i mnogość opcji w trybie online.

Burnout Paradise Remastered recenzja

Burnout to także tryb Crash, czyli zabawa w umiejętne niszczenie naszej bryki w taki sposób, by następująca katastrofa drogowa zagwarantowała nam jak najwięcej punktów. Ten element gry został w Paradise potraktowany trochę po macoszemu. Brakuje bowiem dedykowanych plansz, które przypominałyby puzzle. Zamiast tego w wybranych punktach drogi możemy aktywować tryb showtime i powodować karambol. Jest to całkiem fajna opcja, ale brakuje mi przemyślanych plansz, które byłyby testem nie tylko refleksu, ale i zdolności planowania.

Świetne opinie o Burnout Paradise są po części efektem dobrego zaimplementowania rozgrywki online. W trakcie gry możemy za pomocą jednego przycisku odpalić ustawienia online i stworzyć własne „lobby”. Poza standardowymi wyścigami i zabawą w przestępców i policjantów, mamy także masę wyzwań, które wykonujemy razem z przyjaciółmi. Paradise jest swego rodzaju placem zabaw, gdzie czeka na nas masa atrakcji spośród, których wybierzemy to co nam najbardziej pasuje.

Burnout Paradise jest świetną grą po części dlatego, że twórcy mieli jasna wizję tego co chcą zrobić. Frajda i uczucie zawrotnej prędkości są tutaj na pierwszym planie. Dlatego nikt nie przejmował się realizmem i nie starał się wprowadzić zbyt wielu ograniczeń. Efektem tego jest prosta do opanowania  gra wyścigowa, która pozwala nam na  niczym nieskrępowaną zabawę.

Burnout Paradise Remastered

Audio w Burnout Paradise to poezja. Po pierwsze podczas jazdy towarzyszy nam wspaniała muzyka, która idealnie pasuje do klimatu produkcji, z genialnym Paradise City od Guns N’ Roses  służącym jako motyw przewodni gry. Każda z kilkudziesięciu  piosenek reprezentujących  różne  gatunki muzyczne po prostu nadaje się do beztroskiego pędzenia po drogach rajskiego miasta. Jakby tego było mało, w grze usłyszymy gadki fikcyjnego prezentera radiowego znanego jako DJ Atomika. Który to pojawił się wcześniej w  niedocenionej serii SSX. Kiedy tylko usłyszałem ten charakterystyczny głos, aż  mi się łezka zakręciła  w oku. Nie mogę powiedzieć nawet jednego złego słowa na temat oprawy dźwiękowej tej produkcji.

Jeśli chodzi o kwestie wizualne, to sytuacja już nie wygląda tak dobrze. Trzeba być bardzo pobłażliwym człowiekiem żeby tę wersję Burnout Paradise nazywać remasterem. Podbito rozdzielczość i przypilnowano by gra śmigała w okolicach 60 FPS. Gra nie wygląda źle, ale nikt się specjalnie nie napracował przy tym porcie i starsze bugi, powolne wczytywanie samochodów i drobne zgrzyty animacji, pozostały. Od razu widać, że Paradise to gra stworzona na konsole poprzedniej generacji

Burnout Paradise Remastered

Moim zdaniem największym argumentem przemawiającym za zakupem tego tytułu są DLC dołączone do gry. Wynika to z tego, że zdobycie wszystkich dodatków jest niemożliwe na PC i problematyczne w przypadku konsol poprzedniej generacji. Całość nadal śmiga tak jak 10 lat temu i gra jest bardzo miodna, a wspominane DLC to wiele godzin dodatkowej zabawy. Nowa wyspa, motocykle i masa dodatkowych samochodów, w tym te inspirowane filmami takimi jak „Powrót do Przyszłości” i „Pogromcy Duchów”, gwarantują frajdę. Szkoda tylko, że cena tego pakietu jest stosunkowo wysoka. Zwłaszcza jeśli weźmie się po uwagę, że pecetowa wersja gry, która nie wygląda gorzej od tego remastera, jest do wyrwania za drobniaki.

Seria Burnout to naprawdę ciekawy przypadek gier, które wyprzedziły swoje czasy. Paradise jest tego najlepszym przykładem. Produkcja ta jest platformą przypominająca to, co wydawcy nazywają teraz grami jako usługi. Multiplayer połączony z rozgrywką dla jednego gracza, masa wyzwań i bajerów zachęcających by powracać do rozgrywki no i (w przypadku oryginalnej wersji gry) ciągłe ulepszanie i powiększanie zawartości  gry (nowe bryki, motocykle, kolejne wyzwania i nowa wyspa). Wszystko to zrobione 10 lat przed nadejściem epoki i bez durnych lootboxów i bzdurnych kryształów. Warto docenić ten fakt, bo gdyby Paradise powstało dzisiaj, to pewnie dostalibyśmy taki crap jak ostatni NFS albo festiwal  lootboxów  i naciągania graczy jak Forza 7.

Burnout Paradise Remastered to średni remaster/port świetnej gry. Z tego powodu mam problemy z wystawieniem ostatecznej oceny. Z jednej strony gra wraz z dodatkami zasługuje na wysokie noty i pochwałę. Criterion udało się stworzyć produkcję, która mimo upływu lat broni się gameplayem. Z drugiej strony dostajemy leniwy port, który tak naprawdę nie usprawnia ostatniego  (prawdziwego bo Crash! się nie liczy) Burnouta. To w połączeniu ze stosunkowo wysoką ceną sprawia, że waham się z poleceniem akurat tej wersji  Paradise.

Shadow of the Colossus

Epoka Playstation 2 to dla mnie magiczny okres branży gier wideo, gdy tworzono najbardziej innowacyjne i najlepsze tytuły. Do dzisiaj jestem pod wrażeniem tego, co utalentowani deweloperzy byli w stanie zrobić z „czarnulką”. Dzięki temu, wiele z najlepszych gier wszech czasów, znajdziemy właśnie na tej konsoli. Silent Hill 2, Persona 4, Killer 7 czy Metal Gear Solid 3, to tylko kilka spośród tytułów kojarzonych z PS2. Innym mocnym kandydatem do miana najlepszej gry w historii jest Shadow of the Colossus. Przynajmniej tak twierdzą fani tej wyjątkowej produkcji. Ku ich uciesze na PlayStation 4 właśnie pojawił się jej remake. Jest to idealna okazja by wszyscy gracze mieli okazję sprawdzić, czy Shadow of the Colossus naprawdę jest wybitnym tytułem zasługującym na miejsce pośród najlepszych gier.

Fabuła Shadow of the Colossus na papierze nie wygląda zbyt interesująco. Bohater wyrusza na tajemniczą misję by przywrócić życie młodej kobiecie, która zmarła podczas tajemniczego rytuału. Aby wskrzesić swoją (najprawdopodobniej) ukochaną, chłopak jest gotów sprzymierzyć się z dawnymi bóstwami i wykonać dla nich misję. Bohater musi zabić awatary dawnych bożków znajdujące się w odizolowanej części świata. Tak w najprostszy sposób da się opisać fabułę tej gry. Historię tego typu można zaprezentować jako głupią papkę w stylu Dante’s Inferno. Team Ico stworzyło jednak coś artystycznego, gdzie historia opowiedziana jest raczej przez to co widzimy niż to, co słyszymy. Nasz bohater nie należy do najbardziej gadatliwych, a cała historia otoczona jest tajemnicą. Ten aspekt Shadow of the Colossus cenię bardzo wysoko, bo minimalistyczna fabuła zachęca nas do rozmyślania nad pewnymi kwestiami, a wydarzenia z gry zostają z nami na dłużej, niż ma to miejsce w typowych produkcjach.

Rozgrywka nie jest tutaj wybitnie kompleksowa. Ponownie opisanie Shadow of the Colossus trywializuje doświadczenie. Naszym celem jest pokonanie 16 kolosów i to jest główny element całej zabawy. Wyruszamy ze świątyni, w której znajduje się ciało dziewczyny i za pomocą promieni świetlnych odbijających się od naszego miecza tropimy cel. Po kilkunastu minutach spędzonych na grzebiecie naszego wierzchowca – Agro, czeka nas walka z bossem. Kolosy są znacznie większe od naszej postaci i zabawa tutaj polega na znalezieniu sposobu, by wspiąć się na bestię i zaatakować jej słabe punkty. Wyżej wymienione czynności powtarzamy kilkanaście razy.

Same starcia z kolosami są naprawdę imponujące i zapadają w pamięć. Pokonanie każdej z bestii wiąże się z rozwiązaniem swego rodzaju zagadki. Podczas wspinaczki potwór starał się będzie nas zrzucić, co stanowi dodatkowe wyzwanie. Walki same sobie nie są specjalnie skomplikowane i nie wymagają od nas zbyt wiele, bo odnalezienie sposobu wspięcia się na potwora jest gwarancją sukcesu. Starcia te mają w sobie jednak coś wyjątkowego. Nie chodzi tu tylko o to, że mikrus jakim jest nasz bohater powala coś kilkanaście razy większego od siebie. Chodzi tu raczej o to jak realne zdają się być zachowania stworów. Kolosy wydaj z siebie ryk przerażenia, a w ich oczach możemy dostrzec smutek. Te majestatyczne stworzenia żyją sobie w swoim świecie i nikomu nie czynią krzywdy. My jednak wyruszamy po to, by je zabić. To nadaje rozgrywce głębszego kontekstu i stawia przed nami poważne pytania natury filozoficznej. Może doszukuje się w tym większej głębi, ale zabicie jednego stwora z tej gry poruszyło mnie bardziej niż to co wyprawiamy w produkcjach takich jak Call of Duty czy Battlefield 1, które w tani sposób starają się żerować na naszych emocjach.

Poza walkami teoretycznie nie ma zbyt wiele do roboty. Na mapie jest trochę kapliczek, które możemy odwiedzić. Podczas zwiedzania mapy natrafimy na specjalne jaszczurki i owoce poprawiające nasz pasek życia i staminę. Ukończenie gry daje nam dostęp do trybu Time Trial i możliwość odblokowania nowych broni. Remaster wprowadza także 79 złotych monet i powiązany z nimi sekret. Wszystko to jest tylko dodatkiem dla zainteresowanych. Możemy spokojnie przejść grę koncentrując się tylko i wyłącznie na kolosach. Ukończenie tytułu powinno nam zająć około 10 godzin. Czas ten skróci się nawet do 3 godzin jeśli graliśmy w oryginał i wiemy/pamiętamy, co mamy robić. Oczywiście Shadow of the Colossus nie jest jedną z tych gier, które należy przechodzić na szybko. Osobiście widzę wartość w powolnym poruszaniu się po zakazanym skrawku ziemi i rozmyślaniu o sensie naszej misji.

Nigdy nie byłem wielkim fanem Shadow of the Colossus i w przeciwieństwie do większości osób nie mam zamiaru udawać, że jest inaczej. Oczywiście doceniam ten tytuł i jego walory artystyczne, ale uważam, że było wiele lepszych gier wydanych na konsole PlayStation 2. Wspominam o tym głównie w kontekście oceny końcowej tego remake’a. Nie jestem zakochany w oryginalnej produkcji i nie czuję potrzeby promowania jej. Dlatego nie przymykam oka na ewidentne wady produkcji. Chodzi o sterowanie, które mimo poprawek względem oryginału nadal jest wybrakowane. Często miałem ważenie stosunkowo dużego opóźnienia między momentem nienaciśnięcia przycisku, a tym kiedy moja postać wykonuje daną akcję. Dodatkowo animacje pewnych ruchów wyglądają przezabawnie i przypominają to co widzieliśmy na PS2. Trudno się nie uśmiać kiedy nasza postać lata niczym kukiełka. Musze także wspomnieć o pracy kamery, która pozostawia wiele do życzenia i czasem zamiast koncentrować się na akcji, prezentuje nam majestatyczne krajobrazy.

Shadow of the Colossus to dobra gra, która jest świetnym i zapadającym w pamięć przeżyciem. Produkcja została dobrze dostosowana do współczesnych standardów. Przepiękna oprawa graficzna, klimatyczne lokacje i epickie momenty przemieszane z naprawdę wzruszającymi i w pewnym sensie osobistymi chwilami, są tym, co wyróżnia ten tytuł spośród wielu gier. Nie należy jednak zapominać o średnim sterowaniu i tym, że Shadow to bardzo osobliwa produkcja, która nie trafi do każdego gracza. Mimo to zachęcam do tego by dać temu wyjątkowemu tytułowi szansę. No i liczę, że niewątpliwy sukces  Shadow of the Colossus sprawi, że niedługo zagramy na PlayStation 4 również w Ico.

Amnesia Collection

Żyjemy w epoce remastera. Od kilku lat na rynek wypluwane są niezliczone porty starszych gier. Z jakiegoś powodu ($$$) wydawcy decydują się nieustannie serwować nam odgrzewane kotlety. Przyszła pora na kolejny tekst na temat produkcji tego typu. Na tapetę biorę Amnesia Collection na PlayStation 4. Może zostanie w jakiś sposób pozytywnie zaskoczony? Czytaj dalej

Zagrajmy w to jeszcze raz –11 remasterów/portów/edycji HD na które warto zwrócić uwagę

Jako osoba, która od ponad 20 lat jest “na bieżąco” z każdym systemem do grania (tyczy się to nawet takich dziwadeł jak N-Gage) zbrzydło mi już ciągłe wydawanie tych samych tytułów. Lenistwo wydawców po prostu zaczyna mnie wnerwiać. Zamiast posługiwania się remasterami jako wyróżnieniem dla wyjątkowo dobrych lub niedocenionych w swoim czasie gier, mamy zalew bylejakości. Jeśli nawet takie Prototype jest w stanie dostać szajskiego remastera to nie ma dla tej branży ratunku. Mimo swojej opinii na temat całego procederu postanowiłem jednak wskazać kilka tegorocznych remasterów, które godne są naszej uwagi. Czytaj dalej

Marvel Ultimate Alliance 2 na PC

Przed tegorocznym E3 rozmyślałem jak fajnie byłoby zobaczyć Marvel Ultimate Alliance 3. Dwie gry świetne gry wraz z poprzedzającym je X-Men Legends należą do moich ulubionych gier na bazie komiksu. Dlatego też byłem pozytywnie zaskoczony informacją o remasterze MUA na PS4 Xbox One i PC. Nie rozumiem tylko dlaczego Activision nienawidzi graczy?

Marvel Ultimate Alliance 2 to kolejna z gier łączących izometryczne action RPG z postaciami z komiksów Marvel. Produkcja ta stara się rozwinąć patenty na gameplay wprowadzone przy X-Men Legends.https://www.youtube.com/embed/2al-JsaLViA

Podstawą fabuły w grze jest tak zwane Civil War czyli konflikt ideologiczny pomiędzy Kapitanem Ameryką a Iron Manem. Podobnie jak w ostatnim filmie o Kapitanie Ameryce, mamy tutaj trochę zmienioną wersję wydarzeń i Civil War nie jest wierne swojemu komiksowemu odpowiednikowi. Początek historii jest mniej więcej taki sam. Działania bohaterów prowadzą do śmierci wielu cywilów. Dlatego też powstaje program rejestracji superbohaterów i przymusowego wykorzystania ich umiejętności przez rząd. Powstają dwa ugrupowania o sprzecznych poglądach na ten temat. Kapitan Ameryka chce swobody dla ludzi i neguje dokument. Iron Man natomiast popiera przymusową rejestrację. My musimy wybrać po której stronie chcemy się opowiedzieć. Prowadzi nas to do dwóch ścieżek fabularnych różniących się w głównej mierze postaciami dostępnymi do sterowania i napotkanymi bossami. Opowiadana historia ma swoje momenty ale koniec końców wypada dość blado w porównaniu ze swoim komiksowym pierwowzorem.

Rozgrywka sprowadza się do gry action RPG z widokiem z rzutu izometrycznego. Jest to coś przypominającego konsolowe wersje Diablo. Sterujemy jednym superbohaterem ale naszych postaci jest na ekranie 4. Możemy się przełączać pomiędzy wojownikami lub grac w trybie kooperacji. Posiadamy zarówno zwykłe ataki jak i specjalne ciosy przypisane do danego bohatera. Nowością są tutaj potężne ataki zespołowe, które korzystają z unikatowych mocy bohaterów. Są one uzależnione od tego z jakich kombinacji postaci korzystamy. Zabawa sprowadza się do mashowania przycisków tak aby pokonywać wszystkich napotkanych przeciwników i powalczyć z bossem. Nasze postacie zdobywają poziomy doświadczenia, które pozwalają nam na wzmacnianie ich ataków. Jeśli ktoś nie jest tym specjalnie zainteresowany to można ustawić opcję auto-levelowania wojowników. Wtedy nie będziemy musieli zawracać sobie głowy zawartymi w grze elementami RPG. Marvel Ultimate Alliance 2 nie jest specjalnie skomplikowaną czy rozbudowaną grą. Większość frajdy wywodzi się z oglądania różnorodnych ataków naszych postaci a także majstrowania nad ciekawymi akcjami zespołowymi. Produkcja jest raczej stworzona pod fanów komiksów Marvel i sam fakt oglądania swoich ulubionych bohaterów w nietypowych zespołach walczących z innymi postaciami jest największym atutem gry.

Jeśli chodzi o postacie to mamy wszystkich najpopularniejszych bohaterów z Wolverinem, Spider-Manem czy Deadpoolem na czele. Liczba grywalnych postaci wypada jednak naprawdę skromnie w porównaniu z tym co oferowało pierwsze Marvel Ultimate Alliance. Dodatkowo mimo implementacji ataków zespołowych walki wydają się mniej interesujące. Problemem jest tutaj także to jakie lokacje przemierzymy. Poziomy są zdecydowanie mniej ciekawe i różnorodne od tego co widzieliśmy w poprzedniej grze. Po części to wina opowiadanej historii. Trudno w adaptacji civil War wpleść gdzieś wizytę w piekle i potyczkę z Mefisto. Niestety te elementy sprawiły, że jako fan pierwszego MUA byłem trochę zawiedziony. Nie jest tak, że gra sama w sobie jest kiepska ale po tym jak bardzo rozbudowany i różnorodny był pierwszy tytuł liczyłem na trochę więcej.

Marvel Ulltimate Aliiance 2 to solidny tytuł w normalnych warunkach zasługujący na jakieś 7,5 a może nawet i 8 w dziesięciostopniowej skali. Niestety tak wysokie oceny nie mogą mieć nic wspólnego z pecetowym remasterem tytułu. Niestety po raz kolejny Activision pokazało, że nie przykłada wielkiej uwagi do wydawanych przez siebie gier. Podobnie było już w przypadku reedycji Prototype. MUA2 jest jednak koszmarem, który dla wielu będzie po prostu niegrywalnym szmelcem.

Czasami słyszę, że mam jakieś zbyt wysokie wymagania w stosunku do pecetowych portów gier wideo. Podobno niepotrzebnie opluwałem Dead Rising 3, Moetal Kombat X i Batman: Arkham Kinght. Gierki te zaraz po starcie działały jakiemuś drobnemu ułamkowi graczy prawie tak jak powinny. Może przesadzam ale oczekuję od gry tego, że nawet jeśli będzie strasznym crapem to będzie działać poprawnie. Przypadek obu części Marvel Ultimate Alliance to apogeum tej pogardy dla graczy jaką mają producenci. Ponowne wydanie 10 i 7. letnich gier, z których jedna już wcześniej była dostępna na PC nie jest wielkim wyczynem. Mimo tego dostajemy dwie skopane gierki. Dwie solidne produkcje, których „remastery” zostały tak bardzo niedopracowane, że tworzą nową klasę tego jak nie powinno się ponownie wydawać starszych gier. Po pierwsze w przypadku obu gier nie działają kontrolery. Nie byłoby to może tak wielkim problemem, gdyby nie fakt że sterowanie za pomocą klawiatury i myszki jest koszmarnie skopane. Postacie z DLC które miały być w grze są po prostu nieobecne. No i tego koszmarny bug z kakofoniczną oprawą dźwiękową, która sprawia że człowiek ma dość życia. Dawno nie byłem tak wkurzony na cokolwiek. Zwłaszcza, ze Activision ma celność życzyć sobie za te tytuły po 40 euro (lub możemy wydać 60 euro za pakiet obu gier). Wydanie tego portu kosztowało ich pewnie znacznie mniej bo włożono w nie dokładnie zero pracy. Boli to o bardziej, głównie ze względu na to jak bardzo lubię obie części Marvel Ultimate Alliance. Gierki ukończyłem po kilka razy na różnych systemach i wspominałem je świetnie. Teraz w mojej pamięci pozostanie jedynie szajs edycja PC. Szkoda sobie strzępić język na dziadów z Activision.https://www.youtube.com/embed/8Fhj8Y-C-9E

Jestem pewny, ze za jakiś czas większość jeśli nie wszystkie problemy z tą wersją Marvel Ultimate Alliance 2 znikną. Niesmak jednak pozostanie bo to kolejny przykład kompletnego braku szacunku wielkich wydawców w stosunku do graczy komputerowych. Z tego powodu skorzystałem ze steamowej opcji zwrotu kasy i nie mam zamiaru ponownie zakupić tej gry nawet kiedy wszystkie wpadki zostaną poprawione.

Marvel Ultimate Alliance 2 to niezły tytuł. Sporo brakuje mu jednak do miodności pierwszej części. W normalnych warunkach mimo wszystko polecałbym ogranie tej produkcji. Jednak w sytuacji gdy Activision pokazuje jak głęboko w d ma graczy mogę tylko wołać „ Na stos!”. Wielki środkowy palec dla wszystkich, którzy odpowiadają za wypuszczenie tego szmelcu na rynek.

Odin Sphere Leifthrasir

Odin Sphere to jedna z perełek, które wyszły pod koniec żywota PlayStation 2. Kiedy zagrałem w ten tytuł po raz pierwszy od ponad 2 lat posiadałem Xboksa 360. Jednak to ten tytuł od Vanillaware był bez wątpienia najładniejszą grą jaka pojawiła się w tamtym okresie. Niestety ze względu na swoją datę wydania Odin Sphere trafiło do skromnej grupy graczy i wiele osób nie usłyszało o tym jak wspaniała jest to gra. Na szczęście z ratunkiem przychodzi obecne generacja remasterów i Odin Sphere otrzymało drugą szansę na sukces. Czy tym razem japońska produkcja odniesie zasłużony sukces?

Odin Sphere to produkcja zamknięta w ramach kilku książek czytanych przez dziecko. Piątka bohaterów gry to pięć powiązanych ze sobą historii, które prowadzą do finalnej konfrontacji. Jest to interesujące rozwiązanie bo pozwala graczowi na wcielenie się w różne postacie ale także na poznanie kilku baśniowych historii. Całość rozpoczyna przygoda pewnej walkirii, która z momentem śmierci swej siostry przejmuje jej oręż i musi poprowadzić swych wojowników do zwycięstwa. Odin Sphere jak można się domyślić osadzone jest w nordyckiej mitologii. Mamy nawiązania i bezpośrednie zapożyczenia z utworów i legend z regionu. W efekcie czego mamy dość interesujące połączenie fascynującej ale nie tak bardzo popularnej mitologii z baśniowym klimatem widzianym oczyma twórców z Japonii. Opowiedziana historia nie jest zbyt odkrywcza ale jej bajkowy charakter i dość interesujące postacie robią swoje.

Odin Sphere jest grą RPG ale bez wątpienia nie jest to typowy przedstawiciel gatunku. Na pierwszy rzut oka produkcja ta może przypominać jakąś chodzoną bijatykę. Nasza postać obserwowana z boku przemierza zwyczajowo z lewej do prawej strony ekranu i naparza kolejne fale wrogów pojawiających się na ekranie. Fajnym patentem jest tutaj to, że prawie każda lokacja to tak jakby kółko i możemy praktycznie w nieskończoność wędrować w jedną ze stron. Dopiero naciśniecie przycisku kierunkowego i X pozwoli nam na przejście w kolejne miejsce. Nie ma w tym nic specjalnego ale mi to przypomina kilka chodzonych bijatyk, w które zagrywałem się na NESie. W każdym razie mamy chodzenie z jednej strony ekranu na drugą i pokonywanie wrogów poprzez nawalanie ich. Wszystko w czasie rzeczywistym, bez żadnej zabawy w tury i z systemem combo, ataków specjalnych i możliwością jugglowania (podbijanie wrogów w powietrze i kontynuowanie kombinacji ataków sprawiające, że wróg nie upada na ziemię). Produkcja Vanillaware może pochwalić się systemem walki w stylu dwuwymiarowej wersji slasherów jak Bayonetta czy Devil May Cry lub trochę uproszczonej wersji Street Fightera czy Marvel vs Capcom. Wspomniałem o dwóch genialnych slasherach po części dlatego, że w przypadku Odin Sphere tak jak i w tych grach wraz z każdym nowym starciem zostajemy ocenieni na bazie tego jak dobrze nam poszło. Koniec każdej walki to przyznanie oceny od S w dół i odpowiednia nagroda za nasze wysiłki. Sprawia to, że jesteśmy zachęcani do tego by jak najskuteczniej pokonywać naszych wrogów. Może to nic wielkiego ale za każdym razem kiedy widziałem, że mój ranking spada brałem się za siebie by otrzymać upragnione S.

Całość ta opiera się jednak na systemie pozyskiwania nowych skillów, levelowania naszej postaci i innych bajerach charakterystycznych dla gier RPG. Nastawienie na akcje wypada tutaj bardzo dobrze bo system walki sam w sobie jest na tyle rozbudowany, ze rozgrywka nam się zbyt łatwo nie nudzi. Jednocześnie nie mamy do czynienia ze zbyt skomplikowanym systemem combo, uników i innych bajerów. Podstawy walki da się bardzo szybko opanować i w mig będziemy w stanie korzystać ze wszystkich umiejętności naszej postaci. Produkcja oferuje także dość interesujący system rozwoju naszych bohaterów. Poza punktami oddanymi nam do dyspozycji na zakup umiejętności mamy także osobne drzewko dla skilli, które odblokowujemy wraz ze znajdywaniem specjalnych kryształów. Do ich ulepszeń służą nam specjalne jednostki energii wypadające z przeciwników po ich pokonaniu. Te same punkty maja jednak także inne zastosowanie dzięki obecnemu w grze systemowi jedzenia. W trakcie przemierzania świata odnajdujemy rożne nasiona pozwalające nam sadzić różne krzewy. Aby one zakwitły potrzebujemy „wydać” zgromadzone przez nas jednostki energii. W zamian za to dostajemy owoce (i owce), które regenerują nasze zdrowie ale także dają nam określoną ilość punktów doświadczenia. Tworzy to interesujący system, gdzie sami decydujemy czy bardziej zależy nam na wzmocnieniu umiejętności czy też posiadaniu czegoś co da nam punkty doświadczenia i uzdrowi nas w podbramkowej sytuacji. Dodatkowo zdobycze z krzaków możemy wykorzystywać podczas procesu gotowania, do którego to mamy od czasu do czasu dostęp. Wtedy możemy wykorzystać nasze zdobycze i przetworzyć je w coś lepszego.

W Odin Sphere występuje także system alchemii. Pozyskujemy nowe przepisy na przeróżne mikstury, które tworzymy ze znajdowanych w otoczeniu surowców. W ten sposób tworzymy nie tylko lecznice napoje ale także koktajle zadające wrogom obrażenia różnego typu. Jest to dość prosty system ale podobnie jak poukrywanie na mapie skarby zachęca on nas do dokładniejszego przeszukiwania kolejnych lokacji. Element eksploracji nie jest może tak rozwinięty jak w grach typu metroidvania ale masa bonusowych rzeczy zachęca nas do szukania alternatywnych wyjść z pomieszczeń i odnajdywania sekretów.

Większe nastawienie na akcje wydaje się być interesującym kierunkiem w jaki poszli twórcy z Vanillaware. Sprawdza się to bardzo dobrze bo potyczki są wciągające i fajnie ogląda się to co nasza postać wyczynia na ekranie. Nie jest to rozwiązanie jakie kojarzy się nam z japońskimi grami role playing ale pasuje ono do stylistyki gry. Po części dlatego, że walki w Odin Sphere są prawdziwym widowiskiem.

Oprawa graficzna tej produkcji już 8 lat temu robiła na mnie kolosalne wrażenie. Teraz w HD, bez problemów z ilością wyświetlanych klatek jest jeszcze lepiej. Każdy moment rozgrywki wygląda jak obraz. Genialne dobrane barwy i design świata i postaci sprawiają, że Odin Sphere jest dziełem sztuki. Grafika tej produkcji po prostu zapiera człowiekowi dech w piersi i zapada na pamięć na lata. Soundtrack też należy do solidnych argumentów przemawiających z tym tytułem. Dodatkowo możemy wybrać japońską lub angielską wersję głosów postaci. Preferuje oryginał ale muszę przyznać, że w tym wypadku również nawijka po angielsku wypada dobrze.

Gdybym był zmuszony do wskazania rzeczy, które trochę mi w tym tytule nie pasują to w pierwszej kolejności wskazałbym na nasz ekwipunek. Możemy nosić ze sobą mocno ograniczoną liczbę przedmiotów. Jest to trochę denerwujące kiedy chcemy bawić się w gotowanie albo tworzenie mikstur. Często musiałem marnować jakieś przedmioty bo nie chciało mi się wracać do sprzedawcy albo chować ich w skrzyni dostępnej jedynie w wybranych miejscach. Ktoś na pewno przyczepiłby się jeszcze do tego, że przez całą grę zwiedzamy podobne do siebie miejsca i ciągle walczymy z dość podobnymi przeciwnikami. Moim zdaniem system walki jest jednak na tyle rozbudowany, że do rozgrywki nie wkrada się monotonia. Tła lokacji jakie przemierzamy czasami są do siebie podobne ale mamy do czynienia z przepięknymi malunkami i drzewo czy kamień da się namalować w tej stylistyce tylko na określoną ilość sposobów.

Na koniec jeszcze krótka informacja skierowana do osób, które miały kontakt z oryginalną wersją gry. Leifthrasir oferuje nam lepszy framerate, poprawki graficzne zwłaszcza w kwestiach interfejsu a także zmiany w systemie walki. Poprawki te ułatwiają i umilają w jakimś stopniu rozgrywkę. Miłośnicy wersji na PlayStation 2 nie mają jednak na co narzekać bo oryginalna wersja gry została dorzucona do tego remastera. Możemy więc przypomnieć sobie jak Odin Sphere wyglądało 8 lat temu. Jest to naprawdę fajny ukłon w stronę fanów i liczę, że w przyszłości inne edycje HD także będą dodawać dodatki tego typu.

Odin Sphere Leifthrasir to świetny remaster genialnej gry. Praktycznie wszystkie niedociągnięcia z oryginału zostały naprawione. Dzięki temu otrzymaliśmy najlepszą wersję świetnego tytułu. Nie wyobrażam sobie dlaczego ktoś nie chciałby teraz zagrać w tą perełkę od Vanillaware. Swoją drogą po Grand Kingdom i tym tytule muszę powiedzieć, że Nippon Ichi Software zajmuje pierwsze miejsce wśród wydawców gier na PlayStation 4. Oby tak dalej i by jak najwięcej świetnych gier Rpg trafiło do Europy.

Final Fantasy X HD Remaster

W ostatnich latach zauważyłem, że granie na komputerze ma pełno zalet. Nie chodzi mi tylko o niższe ceny gier, częste promocje i bundle czy też lepszą oprawę graficzną od konsolowych wersji produkcji.

Dlatego też jak tylko dowiedziałem się o premierze Final Fantasy X/X-2 HD byłem strasznie podekscytowany. Wreszcie będę mógł powrócić do świetnej gry i nie będę musiał już przejmować się rzeczami takimi jak wsteczna kompatybilność czy inne konsolowe udziwnienia utrudniające granie w moje gry. Od teraz Final Fantasy X będzie na zawsze w mojej bibliotece Steam i będę mógł w ten tytuł zagrać praktycznie kiedy tylko mi się zechcę. Czy to jest jedyny argument przemawiający za zakupem pecetowej edycji Final Fantasy X?

Po odpaleniu gry wybieramy czy chcemy korzystać ze standardowej siatki sferycznej postaci czy też grać z jej ekspercką wersją. Wiem że to rozwiązanie było w grze już za czasów PlayStation 2 ale wtedy do pudełka wkładana była całkiem spora instrukcja, gdzie różnice pomiędzy oboma trybami i to czym jest sama siatka sferyczna było wyjaśnione. Niby każdy może skorzystać z internetu i poczytać na ten temat dokładne analizy i poradniki. Trochę dziwnym jest jednak, że gracz nie mający doświadczenia z tym tytułem zostaje zaatakowany taką kwestią na sam początek przygody z Final Fantasy X. Po uporaniu się z tym problemem musimy wybrać, który z dwóch soundtracków ma nam przygrywać podczas rozgrywki. Mamy do wyboru oryginalną wersję lub jej aranżację. Z tego co zauważyłem po wybraniu jeden z opcji można prawie w każdym momencie zmienić naszą decyzję i odpalić ten drugi soundtrack.

Po przebiciu się przez te opcje trafiamy w końcu do starego dobrego Final Fantasy X. Trudno napisać o tej pozycji cokolwiek co nie było już przez kogoś napisane. Nie bez powodu tytuł ten jest uznawany za jedną z najlepszych części cyklu. Mamy historię, której głównym bohaterem zdaje się być Tidus. Młody chłopak będący gwiazdą dziwacznego sportu znanego jako Blitzball. Podczas jednego z meczów miasto zostaje zaatakowane przez masę potworów dowodzonych przez stworzenie znane jako Sin. Bohater wraz ze swoim przyjacielem znanym jako Auron przebija się przez masę wrogów po czym zostaje „pożarty” Sin. Chłopak ląduje w innej krainie, gdzie spotyka Yunę i resztę ekipy z którą wyruszy by ratować świat. Prawdę mówiąc Final Fantasy X serwuje nam dość skomplikowaną fabułę, której nie jestem w stanie do końca pojąć do dnia dzisiejszego. Gra charakteryzuje się swoistą terminologią i trochę dziwnymi koncepcjami charakterystycznymi bardziej dla Azjatyckich filozofii i systemów wierzeń. Sprawia to, że niektóre elementy historii są dla mnie dość trudne do zrozumienia. Nie jest to jakiś wielki problem a jedynie dowód mojej nieudolności i lenistwa.

Tylko dla porządku wspomnę, że mamy tutaj klasycznego przedstawiciela gatunku JRPG. Gra podzielona jest pomiędzy w miarę liniową eksplorację (dopiero w dalszej części przygody świat się bardziej otwiera i możemy bawić się w poboczne zadania i wyszukiwanie specjalnych broni) oglądanie filmików i walki. Starcia przebiegają w klasycznym systemie turowym, gdzie pozycja w kolejce akcji uzależniona jest od statystyk postaci. Każdy podczas swojej tury wykonuje jedynie jedną akcję. Możemy wykonywać zwykłe ataki, używać przedmiotów czy też skorzystać z kosztujących punkty mana skillów i czarów. Są też specjalne ataki typu overdrive, gdzie po wklepaniu odpowiedniej kolejności przycisku ale naciśnięciu klawisza w odpowiednim momencie wykonamy potężny atak. W grze nie zabraknie także charakterystycznych dla serii summonów. To właśnie w Final Fantasy X przyzywane przez nas bestie były po raz pierwszy grywalne. Muszę przyznać, że system walki w grze nie zestarzał się zbytnio. Nie przedstawia on może nic zbytnio odkrywczego ale mimo upływu lat gra się bardzo dobrze.

Zatrzymam się jeszcze na sekundkę przy wspomnianych już siatkach sferycznych. Jest to system rozwoju naszych postaci. Taki swego rodzaju odpowiednik drzewek umiejętności. Standardowy wariant zakłada, że każda postać ma z góry nałożoną rolę jaką pełni w drużynie. Zdobycie cudzych zdolności wymaga trochę pracy. Ekspercki tryb prezentuje nam trochę inne „drzewko umiejętności”, gdzie łatwiej jest samemu zdecydować jakie skille ma poznać dana postać.

Przyszła pora na sekcję o nowinkach jakie pojawiają się w Final Fantasy X HD. Dodatkiem ekskluzywnym dla komputerowej wersji gry jest system specjalnych opcji. Możemy przyśpieszyć grę dwu lub czterokrotnie, zmienić częstotliwość losowych walk z wrogami ukryć HUD czy odpalić tryb automatycznych walk. Obok tego mamy jeszcze dostęp do trzech cheatów odblokowujących wszystkie umiejętności, dających nam wszystkie przedmioty i maksymalną ilość kasy. Dodatki te nie powalają na kolana ale mogą wspomóc osoby, które trafia na jakiegoś trudniejszego bossa. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę także o obecności Final Fantasy X : Eternal Calm. Jest to 15 minutowy filmik pełniący rolę pomostu pomiędzy Final Fantasy X a Final Fantasy X-2. Jego obecność nie zrobi na nikim zbyt wielkiego wrażenia bo bez problemu można obejrzeć to wideo na YouTube.

Największym atutem FFX w wersji HD ma być (poza wydaniem gry w końcu na PC)to, jak wygląda ta produkcja. Muszę przyznać, że po obejrzeniu intra podrapałem się za głowę i sprawdziłem ustawienia graficzne tytułu. Myślałem że odpaliłem jakiś tryb, w którym FFX wygląda dokładnie tak jak na PlayStation 2. Chwilę później podleciałem do szafki z kolekcją gier na jeden z najlepszych systemów do gier i wyciągnąłem oryginalną wersję gry. Dopiero po jej odpaleniu przekonałem się w jakim stopniu uwspółcześniono ten tytuł. Na pierwszy rzut oka FFX HD wygląda dokładnie tak jak w mojej pamięci wygląda podstawowa wersja tej kultowej produkcji. Szybkie oględziny sprawiły jednak, że zauważyłem kolosalne różnice pomiędzy obiema wersjami. Zwłaszcza w przypadku modeli postaci widać jak wielki postęp poczyniliśmy od czasów gdy to PS2 królowało w naszych domach. Niestety wersja HD tego tytułu nie powoduje opadu szczęki porównywalnego z tym sprzed 15 lat. FFX HD wygląda jak znośna gra z PlayStation 3. Dodatkowo liczba klatek wyświetlanych na sekundę pozostała na konsolowym poziomie 30FPS. Oznacza to, że serwuje się nam to samo co było w remasterze na PlayStation 3. Czyżby komputery nie były na tyle silne by uciągnąć FFX HD? Jacyś moderzy podobno pracują nad odblokowaniem trybu 60FPS co świadczy o tym, że nie potraktowano użytkowników PC zbyt poważnie. Jeśli grupki zapaleńców są w stanie w kilka godzin od premiery tytułu poczynić postępy w tej kwestii to Square Enix mogłoby chociaż spróbować popracować nad tym rozwiązaniem.Podobnie jest z kwestią audio. Fajnie że mamy do wyboru dwie wersje soundtracku ale dlaczego trzeba bawić się w podmianki plików by zagrać w grę z japońskim audio i napisami? Dla wielu nie będzie to wielki problem ale jeśli mamy dostać w ręce najlepszą wersję gry to fajnie byłoby nie zmuszać ludzi do grzebania po forach jak poprawić konkretne rzeczy. Piszę o tym ze względu na taki sobie dubbing niektórych postaci. Po zapoznaniu się z obiema wersjami gry jestem przekonany, że lepiej grac z japońskimi głosami. Niestety nie każdy jest w stanie zrozumieć język jakim posługują się w Kraju Kwitnącej Wiśni i fajnie byłoby dać opcję napisów w innych językach. Zwłaszcza jeśli wszystkie te elementy znajdują się już w grze.

W cyklu dziwne rzeczy które trochę mnie wnerwiały podczas delektowania się Final Fantasy X mamy jeszcze kilka dodatkowych kwestii. Do gry dorzucono dodatkowe menu. Pozwala ono na zmianę ustawień wideo, audio, klawiszy a także skorzystanie z cheatów. Aby dostać się do tego menu należy wcisnąć ESC na klawiaturze. Jako osoba, która gra na padzie jakoś mi się nie spieszy do trzymania klawiatury pod ręką. Nie ma jednak opcji by odpalić to menu za pomocą kontrolera. Podobnie jest z bajeranckimi boostami jakie dodane zostały do gry. Odpalenie wszystkich super trybów wymaga naciśnięcia F1- F5. Ponownie osoba grająca na padzie będzie miała trochę utrudnione życie. Wydaje mi się, że dałoby się stworzyć jakieś dodatkowe menu na przykład na ekranie pauzy, gdzie można by odpalać boosty nawet za pomocą pada. Takie drobnostki nie przeszkadzają zbytnio w odbiorze gry ale dziwaczne niedociągnięcia tego typu zawsze mnie zastanawiają.

Kiedy tak na koniec patrzę na to co napisałem na temat Final Fantasy X HD wygląda, że w głównej mierze narzekam na pecetową edycję klasyka. Jest to raczej efekt tego, że o samej grze nie mam nic złego do powiedzenia. Może to tylko mój sentyment, którego nie jestem w stanie ukryć. Może jednak naprawdę jest to świetny JRPG, który zbytnio się nie postarzał?

Final Fantasy X HD to ulepszona wersja kultowego tytułu. Dodatkowo po raz pierwszy można w nią (legalnie) zagrać na komputerach osobistych. Steamowa wersja gry została wzbogacona o kilka bajerów, które mogą okazać się przydatne graczom nie przyzwyczajonym do grania w JRPG. Dodatkowo produkcja ta oferowana jest nam w przyzwoitej cenie. Wszystko to sprawia, że nie mogę znaleźć powodu dla którego nie warto zakupić tego tytułu. Trochę tylko szkoda, że FFX już nie zrobi na nikim takiego wrażenia jak wtedy gdy pojawiło się na rynku po raz pierwszy.

Recenzja Final Fantasy X-2 HD Remaster na PC

Z Final Fantasy X-2 zawsze miałem sporo problemów. Jestem posiadaczem trzech kopii tej gry w wersji na PlayStation 2. Dwie z nich kompletnie nie działają i zawieszają się podczas początkowego filmiku. Oznacza to, że przez wiele lat znałem ten tytuł jedynie jako „To Final Fantasy, gdzie bohaterki są gwiazdami J-Pop”. W końcu udało mi się zdobyć działającą wersję gry i skończyć nową przygodę Yuny. Niestety mój odbiór gry naznaczony był traumą związaną z wyświetleniem intra dobre 100 razy nim miałem okazję zagrać. Po latach mam okazję ponownie przetestować ten tytuł bez J-Popowego piętna Może w końcu będę mógł trochę obiektywniej odpowiedzieć na pytanie czy Final Fantasy X-2 HD Remaster warte jest zakupu?

Akcja gry dzieję się w dwa lata po wydarzeniach z poprzedniej części. Udało się zażegnać wielkie zagrożenie i nadszedł czas spokoju. Oczywiście cena za zwycięstwo była olbrzymia. Główną bohaterką jest tym razem Yuna, która wraz z partnerką z FFX – Rikku dołącza do grupy poszukiwaczy skarbów. Dziewczyny w trzyosobowym zespole, razem z nową partnerką o imieniu Paine wyruszają na przygodę. Yuna ma swój powód dla którego porzuca swoje stare życie by być Zdradzenie go spoinowałoby jednak fabułę Final Fantasy X dlatego też ograniczę się do powiedzenia, że cała fabuła gry jest mocno naciągana. Najlepszym przykładem tego jest sytuacja w której summonerka która uratowała świat nagle staje się gwiazdą popu.

Final Fantasy X-2 prezentuje nam kompletnie inny ton od tego do czego przyzwyczaiło nas FFX. Po zażegnaniu niebezpieczeństwa z tamtej gry postacie mogą odetchnąć z ulgą i powygłupiać się. Dzięki temu otrzymujemy produkcję będącą radosną przygodą grupy przyjaciół. Taki kontrast z oryginalną dziesiątką może nie przypaść każdemu do gustu. Zwłaszcza, że produkcja w pewien sposób rozwala to co było budowane przez całe Final Fantasy X. Mi to jednak tak naprawdę nie przeszkadza. Jeśli jesteśmy w stanie zrozumieć, że X-2 ma być radosnym fanservice w stylu Aniołków Charliego w wariancie Final Fantasy to będziemy przy tej grze bawić się całkiem dobrze. Oczywiście odseparowanie się od tego, że ten produkt ma być kontynuacją jednego z lepszych Final Fantasy nie jest takie proste. W końcu bohaterki z nieznanych powodów zmieniają swój charakter o 180 stopni i wszystko staje się na maksa głupkowate. Jeśli nie uda nam się pokonać tej bariery to granie w Final Fantasy X-2 HD Remaster może okazać się męczarnią.

Piszę o tym głównie ze względu na to, że wszystko poza fabuła i charakteryzacją postaci jest w tej grze naprawdę dobre. System walki to klasyczne Active Time Battle kojarzone z serią od FFV. Oznacza to, że nie mamy typowych tur, gdzie każdy po kolei dokonuje ataków. Zamiast tego za wykonywane akcje odpowiada specjalny pasek. Po jego wykonaniu dana postać wykonuje wybrany czar, atak czy inną umiejętność. Długość wypełnionego paska zależny od wybranej przez nas akcji i tego do jakiej klasy w danym momencie przynależy nasza postać. Dzięki temu starcia z X-2 są bardziej dynamiczne. Przemodelowano także system rozwoju postaci. Mamy powrót do swobody zmieniania klas w trakcie gry. Służy do tego system dresssphere, gdzie mamy dostęp do kolekcji ubiorów zmieniających umiejętności bohaterek. W locie możemy zmienić wachlarz umiejętności naszych trzech bohaterek. Element ten zostaje wzbogacony poprzez mechanikę chwytania i trenowania potworów, które to możemy zabrać do swojej drużyny.

Struktura gry została podzielona na system misji, gdzie odwiedzamy różne lokacje i wykujemy zadania. Z tego powodu nie mamy historii zarysowanej zbyt mocno i może się zdarzyć, że pominiemy wiele wątków , pobocznych questów i wydarzeń. Na samym początku rozgrywki trafiamy na pokład latającego statku, który pozwala nam na przemieszczanie się po różnych miejscach świata. Warto zauważyć, że do gameplayu dodano trochę mini elementów platformowych. Nasza bohaterka całkiem sporo skacze by dostać do kolejnych miejscówek i znaleźć, różne skrzynie i sekrety. Oczywiście nie oznacza to, że mamy tutaj do czynienia z platformówką albo gra akcji taką jak Dirge of Cerberus.

Podobnie jak w przypadku remastera Final Fantasy X i tutaj dostajemy pakiet wspomagaczy ułatwiających nam trochę grę. Dodatkiem ekskluzywnym dla komputerowej wersji gry jest system specjalnych opcji. Możemy przyśpieszyć grę dwu lub czterokrotnie, zmienić częstotliwość losowych walk z wrogami ukryć HUD czy odpalić tryb automatycznych walk. Obok tego mamy jeszcze dostęp do trzech cheatów odblokowujących wszystkie umiejętności, dających nam wszystkie przedmioty i maksymalną ilość kasy.

Final Fantasy X-2 HD Remaster swego czasu było naprawdę dziwaczną produkcja, która mocno kontrastowała z FFX. Teraz po dobrej dekadzie można na tą produkcję spojrzeć trochę mniej emocjonalnie. Okazuje się, że dostajemy fajną, głupawą gierkę z solidnym systemem walki i ciekawymi pomysłami. Taki JRPGowy odpowiednik solidnego popcornowego kina.

Może to tylko moje wrażenie ale zdaje się, że produkcja ta wygląda trochę lepiej od Final Fantasy X. Najwyraźniej dwa lata różnicy pomiędzy premierami przyczyniło się do odrobinę lepszej oprawy graficznej. Modele postaci wydają się być mniej sztuczne i plastikowe. Dalej jest to poziom produkcji z czasów PlayStation 3 ale tym razem jakoś łatwiej mi było to zaakceptować.

Muzyka Final Fantasy X-2 jest czymś niezwykle dyskusyjnym. Kompozytor towarzyszący serii praktycznie od zawsze – Nobuo Uematsu został zastąpiony przez innych muzyków. Sprawiło to, że tj odsłonie serii towarzyszy kompletnie inna muzyka. Jest ona utrzymana w radosnej stylistyce całej produkcji i J-Popowych brzmieniach jakie słyszymy podczas intro. Większość zachodnich graczy znienawidziła to co nam zaserwowano. Dlatego też powinienem krytykować soundtrack i jechać po nim ostro. Problemem jest to, że jestem fanem Kody Kumi, która odpowiada za kilka utworów jakie pojawiają się w grze. Na dokładkę uważam, że niespecjalnie epicka muzyka i radosne ale nie zapadające na dłużej w pamięć kawałki pasują idealnie do X-2. Oczywiście jeśli ktoś spodziewa się muzyki na miarę FFX to będzie mocno zawiedziony. Ja jednak postawię kontrowersyjną tezę, że brzmienia Final Fantasy X-2 nie są takie złe.

Oczywiście muszę przyczepić się do tych samych „drobnostek” co w przypadku Final Fantasy X HD Remaster. Durne 30 klatek na sekundę, brak opcji wyboru czy chcemy mieć głosy postaci po angielsku czy po japońsku i dziwne rozłożenie klawiszy wyboru specjalnych opcji. Tak na wypadek gdyby ktoś nie przeczytał recenzji FFX to podrzucę to samo info i tutaj: „ Do gry dorzucono dodatkowe menu. Pozwala ono na zmianę ustawień wideo, audio, klawiszy a także skorzystanie z cheatów. Aby dostać się do tego menu należy wcisnąć ESC na klawiaturze. Jako osoba, która gra na padzie jakoś mi się nie spieszy do trzymania klawiatury pod ręką. Nie ma jednak opcji by odpalić to menu za pomocą kontrolera. Podobnie jest z bajeranckimi boostami jakie dodane zostały do gry. Odpalenie wszystkich super trybów wymaga naciśnięcia F1- F5. Ponownie osoba grająca na padzie będzie miała trochę utrudnione życie. Wydaje mi się, że dałoby się stworzyć jakieś dodatkowe menu na przykład na ekranie pauzy, gdzie można by odpalać boosty nawet za pomocą pada. Takie drobnostki nie przeszkadzają zbytnio w odbiorze gry ale dziwaczne niedociągnięcia tego typu zawsze mnie zastanawiają.”

Final Fantasy X-2 HD Remaster swego czasu było naprawdę dziwaczną produkcja, która mocno kontrastowała z FFX. Teraz po dobrej dekadzie można na tą produkcję spojrzeć trochę mniej emocjonalnie. Okazuje się, że dostajemy fajną, głupawą gierkę z solidnym systemem walki i ciekawymi pomysłami. Taki JRPGowy odpowiednik solidnego popcornowego kina.

Nawet gdyby gra nie przypadła mi do gustu to nie miałbym powodu do zniechęcania ludzi do zakupu Final Fantasy X/X-2 HD Remaster. W końcu za rozsądne pieniądze dostajemy dwie długaśne gry z odrobiną dodatków. Muszę jednak przyznać, że trochę bardziej figlarny styl tej produkcji sprawia, że człowiek bawi się przy niej świetnie.

Shadow Complex Remastered

Metroid bez wątpienia jest jedną z najważniejszych gier jakie kiedykolwiek powstały. W końcu bez tego tytułu nie mielibyśmy masy produkcji typu metroidvania. Pomysły zawarte w grach z tej serii stworzonych na NESa i SNESa pokazały jak można stworzyć genialną grę opierającą się na eksploracji otoczenia i jak sprawić by backtracking był czymś fajnym. Jednak ilość gier tego typu, które mogą dorównać Metoidowi i Super Metroidowi nie ma zbyt wiele. Kilka lat temu byłem przekonany, że Shadow Complex jest jednym z nielicznych tytułów godnych stać u boku Castlevanii Symphony of the Night i wspomnianego już klasyka z Samus Aran w roli głównej. Shadow Complex Remastered to idealna okazja by się przekonać czy ta opinia nie była przesadzona.

Shadow Complex Remastered to kolejny port gry wydanej na system poprzedniej generacji. Tym razem chodzi o tytuł z 2009 roku wydany Xbox Live Arcade. Dzięki wersji Remastered jeden z fajniejszych tytułów ekskluzywnych dla Xboksa 360 dostępny jest w końcu na nowszych maszynach.

Shadow Complex to gra w której wcielamy się w niejakiego Jasona Fleminga. Mężczyzna wraz ze swoją partnerką podczas wypadu na łono natury napotykają na grupę uzbrojonych mężczyzn. Dziewczyna zostaje porwana i nasz bohater wyrusza na jej ratunek. Jason po drodze odkrywa większy spisek prowadzący do zamachów stanu i próby obalenia Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Interesujące jest to, że gra powiązana jest z powieściami autorstwa Orsona Scott Carda. Shaow Complex jest pomostem pomiędzy dwiema książkami opisującymi nową wojnę secesyjną w USA. Elementy większej całości, w którą wpisuje się gra widać między innymi w początkowym segmencie Shadow Complex, gdzie dochodzi do ataku na vice prezydenta USA. Znajomość powieści nie jest jednak niezbędna do tego by cieszyć się z tego tytułu. Napomknę też, że Orson Scott Card nie był autorem fabuły gry i z Shadow Complex ma niewiele wspólnego. Dlatego też osoby bojkotujące wszystko związane z kontrowersyjnym autorem mogą spokojnie grać w tą produkcję.

Gaeplay Shadow Complex to klasyczna metroidvania podana w 2,5D. Mamy sporo skakania, strzelania i zwiedzania kompleksu wypełnionego robotami i uzbrojonymi po zęby terrorystami. Lewa gałka analoga służy do poruszania się naszym bohaterem podczas gdy prawa pozwala nam na celowanie z jednej z posiadanych przez nas pukawek. Możemy jeszcze skakać, biegać, korzystać z latarki wskazującej nam zniszczalne elementy otoczenia prowadzące do sekretów i skrótów. Poza eliminacją zwykłych przeciwników od czasu do czasu spotykamy także zmechanizowanych bossów. Starcia z nimi nie są jednak tak emocjonujące jak miało to miejsce w przypadku cyklu Castlevania. Posunę się nawet do stwierdzenia, że bossowie są prości i walki z nimi sprowadzają się do spamowania ataku z najsilniejszej broni i rzucania granatów. Trochę szkoda, że ci przeciwnicy nie są wyzwaniem.

W trakcie gry będziemy mieli okazję zwiedzać tytułowy kompleks. Jest to lokacja trochę sztampowa i brakuje jej różnorodności. Wiele pomieszczeń jest do siebie bardzo podobnych. Nie błądzimy jednak dzięki mapie pokazującej nam kolejne punkty do których mamy dotrzeć. Tym co czyni grę metroidvanią jest tak zwany backtracking. Chodzi o wracanie się do zwiedzonych wcześniej lokacji w poszukiwaniu ukrytych przedmiotów i innych ścieżek. W trakcie gry zdobywamy nowe elementy ekwipunku pozwalające nam na pokonywanie przeszkód. Zabawa sprowadza się więc do tego, że po odnalezieniu nowego przedmiotu wracamy do wcześniejszych pomieszczeń by rozwalić jakieś zablokowane drzwi. Czynności te powtarzamy wielokrotnie. Wracamy się także by odnaleźć sekretne ulepszenia zwiększające ilość punktów życia czy granatów. Odnalezienie ich nie jest obowiązkowe ale ułatwia grę. Mamy całą masę rzeczy do zebrania ale nie są one strasznie poukrywane. Wynika to z tego, że przedmioty w naszym otoczeniu, które możemy zniszczyć odpowiednim przedmiotem są oznaczone konkretnym kolorem. W ten sposób trudno coś pominąć plus człowiek szybko się uczy rozpoznawać co prowadzić nas będzie do sekretów i nowych lokacji.

Poza trybem kampanii starczającej na kilka godzin mamy także kilka wyzwań, gdzie nasze umiejętności korzystania z ekwipunku dostępnego w grze zostaną sprawdzone. Wyniki pojawią się w rankingu graczy. Zabawę może nam wydłużyć także zbieranie achievementów/pucharków. Osiągnięcia są różnorodne i zachęcają do kilkukrotnego przechodzenia gry. Mamy także wybór spośród kilku poziomów trudności. Wszystko to sprawia, że żywotność Shadow Complex Remastered jest całkiem spora.

Oprawa graficzna produktu prezentuje się całkiem dobrze. Remastered zostało wrzucone na nowszy Unreal Engine. Formuła 2,5D dalej sprawdza się świetnie. Gra wygląda jak typowe produkcje 2D ale wszystkie modele są trójwymiarowe. Głębia pozwala na to by w tyle za naszym bohaterem działo się coś na innym planie. Jednocześnie mamy sekcje gry gdzie będziemy strzelali nie tylko w lewo czy prawo ale i w głąb ekranu. Szkoda jednak, że nie popracowano nad tym wszystkim trochę bardziej. Jasne że podbite tekstury i lepsza rozdziałka niż ta oferowana przez konsolę sprzed 11 lat legitymizuje słowo remaster. Ja chciałbym jednak by należycie dopieszczono ten tytuł i wywalono wszystkie bugi jak przenikające elementy otoczenia. Po prostu patrząc na ten tytuł myślę co mogłoby być gdyby ktoś chciał nad nim posiedzieć trochę dłuzej. Moze to wina tego, że oryginalnie gra była oferowana na PC za darmo. Okazało się, że ludziom Shadow Complex się podoba i zdecydowano się na doklejenie do produktu ceny jednocześnie nie spędzając czasu na dopracowanie portu. Takie są przynajmniej moje spekulacje na ten temat. Nie mam nic do zarzucenia oprawie dźwiękowej. Nie wydaje mi się by zwaliła nikogo z nóg ale pełni swoje zadanie tak jak trzeba.

Kiedy pierwszy raz grałem w Shadow Complex byłem pod wrażeniem tego jak dobrze ten tytuł reprezentuje ducha metroidvanii. Masa eksploracji i poszukiwania sekretów i naprawdę solidny gameplay. Do tego możliwość ukończenia gry na rożne sposoby i związane z tym wyzwania. Możemy starać się odkryć jak najmniej mapy lub zwiedzić każdy zakątek. Przechodzić grę tylko z podstawowym sprzętem albo szukać każdego dostępnego ulepszenia. To sprawiło, że oryginalną wersję gry przechodziłem kilkakrotnie. Mimo tego na wersję Remastered rzuciłem się od razu. Jestem pewny tego, że ponownie spędzę przy tej pozycji szmat czasu.

Shadow Complex Remastered to świetna gra po którą powinien sięgnąć praktycznie każdy. Jest to pozycja idealnie oddająca oldschoolowego ducha Metroida bez posuwania się do korzystania z 8 czy 16 bitowej grafiki. Trochę szkoda, ze ten remaster nie został należycie dopieszczony. Nie mam jednak do powiedzenia o tym tytule nic złego i chcę aby sprzedał się jak najlepiej. W końcu to jedyny sposób by Shadow Complex 2 pojawiło się na rynku.

Fairy Fencer F: Dark Advent Force

Idea Factory jest niezwykle interesującą firmą tworzącą i wydającą gry. Są to specjaliści od niszowych gier RPG klasy B. Ich tytuły mają wierne i oddane grono fanów ale za nic nie są w stanie przebić się do gamingowego mainstreamu. Dlatego też byłem trochę zdziwiony, że Idea Factory zdecydowało się na wydanie remastera jednego z ich normalniejszych tytułów. Czyżby Fairy Fencer F: Dark Advent Force było próbą trafienia do większego grona odbiorców i zarażenia ich miłością do gier tego producenta?

Fairy Fencer F: Dark Advent Force to wzbogacony port czy jak tam kto woli remaster gry wydanej w 2013 roku na PlayStation 3 ( w 2015 Fairy Fencer F pojawiło się na PC). Za produkcję odpowiada studio Complie Hearts znane głównie z cyklu Hyperdimension Neptunia, gdzie personifikacje konsol z różnych generacji odstawiają dziwaczne cyrki. Fairy Fencer F jest normalniejszą gierką od tej ekipy stworzoną na bazie systemów z cyklu Neptunia. Dzięki temu fani gatunku mogą się wkręcić w coś co nie wymaga specyficznego poczucia humoru i miłości do tak zwanych waifu.

Fascynująca fabuła Fairy Fencer F pozwala nam wcielić się w Fanga. Chłopaka, który wyciągnął z głazu potężny miecz i uruchomił związaną z nim przepowiednie. Mamy motyw przypadkowego bohatera bo nasza postać nie jest specjalnie zainteresowania ratowaniem świata ani historiami o bitwie bogini z demonem i całej gamie mieczy jakie utkwiły w ich ciałach. Fanga interesuje tylko wypoczynek, dobre jedzenie i zabawa. Niestety wyciągnięcie miecza wiąże się z tym, że nasz bohater musi współpracować z wróżką zaklętą w ostrzu. Dziewczyna siedzi bohaterowi na głowie i zmusza go do działania. Dzięki temu mamy dość odświeżającą dynamikę pomiędzy bohaterami. Motyw tego typu świetnie wypada kiedy przejadło się nam granie dzielnymi bohaterami i innymi herosami gotowymi poświęcić wszystko dla celu swojej misji. Fairy Fencer F oferuje nam coś bardziej w stylistyce anime, gdzie główna postać robi dobre rzeczy ale może zachowywać się samolubnie, gadać głupoty i mieć tysiąc innych wad. Musze powiedzieć, że relacje pomiędzy postaciami są dość typowe dla anime i nie trafimy na nic super odkrywczego. Mimo to zostałem wciągnięty w historię bohaterów i ich zwariowane perypetie.

Produkcja Compile Hearts jest dość tradycyjnym JRPG. Mamy mapę świata z miastami i różnymi innymi lokacjami. Po wybraniu danego miejsca możemy po nim pochodzić . Niczym w cyklu Tales of albo Blue Dragon widzimy naszych przeciwników, kiedy tylko trafimy w ich pole wzroku zostaniemy zaatakowani. Możemy jednak zaskakiwać wrogów co da nam przewagę podczas walki. Potyczki odbywają się na małych arenach i toczone są w systemie turowym. Starcia mają odrobinę dynamizmu, przez to że nie wydajmy tylko komend z menu ale możemy poruszać się naszą postacią. Wszystko odbywa się jednak na zasadzie tur, gdzie każdy po kolei wykonuje swój ruch i atak. Wszystko jest bardzo proste i nie wykracza poza ramy znane nam od ponad 30 lat. Poza tymi standardowymi elementami mamy jeszcze system Tension, który sprowadza się do tego, że po naładowaniu odpowiedniego paska nasza postać przemienia się w swoją super wersję rodem z jakiegoś Power Rangers albo Czarodziejki z Księżyca i zadaje większe obrażenia plus ma szanse na wykonanie serii ataków. Zaletą całego systemu walki jest to, że potyczki da się stoczyć stosunkowo szybko, są one dynamiczne i mamy uczucie większej kontroli nad bohaterami niż jest to typowe dla przedstawicieli gatunku.

Zastanawiam się czy ten tytuł prezentuje nam coś naprawdę godnego uwagi pod względem gameplayu. Mamy niby drobnostki w stylu łączenia naszej postaci z jedną z dodatkowych wróżek albo system bonusów i utrudnień jakie będzie miał dany poziom po połączeniu go z odpowiednim mieczem. Dodatkowo jest jeszcze w miarę przyjemny system levelowania naszej postaci poprzez alokacje punktów zdobywanych podczas gry. Nic jednak tak naprawdę się nie wyróżnia. Dodatkowo Fairy Fencer F jest raczej jednym z tych prostszych tytułów JRPG. Nie jest to może jakiś wielki problem. Sam spędziłem sporo czasu przy gierkach tworzonych w RPG Makerze i rozumiem, że da się czerpać sporo frajdy nawet ze sztampowego systemu bitew. W tym wypadku chodzi mi jednak o to, że jeśli kogoś nie kręcą zwariowane postacie z anime i prosty system bitew to produkcja Compile Hearts może być trudna do strawienia. Może trochę z tym przesadzam ale wydaje mi się że w przypadku tej gry największym magnesem są perypetie dziwacznych i nie zawsze sympatycznych postaci. Gdyby nie to, że chciałem usłyszeć głupie pogawędki głównego bohatera z otaczającymi go postaciami to w pewnym momencie odpuściłbym sobie ten tytuł. Za taki stan rzeczy winię głównie pustawe i bardzo liniowe lochy. Żadna z lokacji nie zainteresowała mnie ani pod względem wizualnym ani przez jakieś interesujące ścieżki czy ciekawe zagadki. Przemierzanie tych miejsc było nudne. Zwłaszcza wtedy kiedy chciałem trochę pogrindować i przetestować jakieś inne ustawienia swojej ekipy.

Fairy Fencer F: Dark Advent Force to w miarę ładna gra. Porównałbym ją do Tales of Zestiria. Obie produkcje robione były pod specyfikacje maszyn poprzedniej generacji mają jednak trochę mangową oprawę graficzną, która sprawia że dobrze prezentują się na PlayStation 4. Sama oprawa graficzna uległa poprawie w stosunku do pierwotnej wersji. Lokacje są raczej siermiężne i pustawe. Postacie mają jednak całkiem fajny design, który jest bardzo kolorowy i przyjemny dla oka. Oprawa muzyczna jest w porządku. Melodie są przyjemne dla ucha i pasują do klimatu całości. Nie jest to nic co zapadnie mi dłużej w pamięć albo wyląduje na mojej playliście ale nie musiałem wyłączać głosu by przebrnąć przez tą produkcję. Nie brzmi to jak wielka pochwała ale wiele gier przy których muszę spędzić więcej czasu w pewnym momencie zaczyna działać mi na nerwy. Tutaj tego nie uświadczyłem.

Nowy-stary Fairy Fencer F to przyjemna gierka. Podobnie jak w przypadku innych tytułów od Idea Factory produkcja ta nie traktuje siebie zbyt poważnie i pozwala nam odetchnąć i pośmiać się z tego wszystkiego co stało się w grach standardem. Produkcję tą można chyba porównać do tasiemcowych anime, które ogląda się nie dla ponurej historii ale fajnych kolorków , przyjemnej akcji i frajdy jaka płynie z samego faktu oglądania czegoś głupkowatego. Moim zdaniem jest to idealna produkcja na lato, kiedy chcemy się po prostu odprężyć.

Fairy Fencer F: Dark Advent Force to świetne wprowadzenie dla gier od Idea Factory. Tytuł ten nie jest tak zwariowany jak inne z ich pozycji ale dostarcza nam sporą dawkę rozrywki. Osoby które ograły już poprzednią wersję produktu nie zobaczą tutaj zbyt wiele nowego i mogą sobie odpuścić tą edycję gry. Gracze którzy nie obcowali jeszcze z tym tytułem ale lubią pograć w JRPG mogą spokojnie sięgnąć po ten remaster Fairy Fencer F.