Brightburn: Syn Ciemności

W dzisiejszych czasach superbohaterowie i historie z komiksów to chleb powszedni. Wszyscy na świecie rozpoznają postacie z uniwersum Marvel i DC. Każdego roku jesteśmy zalewani produkcjami z udziałem naszych ulubionych bohaterów. Jest tego tak dużo, że twórcy mają okazję eksperymentować z różnymi pomysłami na filmy. Kapitan Ameryka z elementami szpiegowskiego king, Wolverine jako film drogi? Może dorosła komedia o Deadpoolu? A co powiedzie na prawdziwą wersję historii o Supermanie? Tą gdzie niezniszczalny i potężny przybysz z kosmosu traktuje ludzi tak jak my traktujemy mrówki. Wtedy opowiastka o pierwszym superbohaterze stanie się horrorem. Brightburn: Syn ciemności to właśnie próba podjęcia tematu. Co by było gdyby Superman okazał się być złym dzieckiem.

Jak Omen

Brightburn to Omen epoki kina superbohaterów. Mam więc tradycyjną historyjkę o złym dziecku z drobnym twistem. Diabełek posiada dokładnie takie same umiejętności jak bohaterowie komiksów. Historia rozpoczyna się tutaj w mieście Brightburn w stanie Kentucky. Pewna para odnajduje statek kosmiczny, w którym znajduje się bobas. Ludzie decydują się przygarnąć dziecko i wychować je najlepiej jak potrafią. Chłopiec wraz z dorastaniem zaczyna okazywać swoje nadludzkie moce.

Mamy więc historie wprost z kart komiksów o Supermanie. Zgadza się nawet lokacja i to, że rodzice mieszkają na farmie. Różnicą jest tutaj to jak chłopak wykorzystuje swoje moce.

Brightburn: Syn Ciemności

Zamiast bajeczki horror

Zamiast opowieści o superbohaterze dostajemy horror o niezniszczalnym przybyszu z obcej planety. Wszystko to dlatego, że do naszego bohatera docierają jakieś transmisje z jego planety. Wygląda na to, że jego oryginalna rodzina nie miała ludzi w zbyt wielkim poważaniu. Chłopak słyszy o tym że powinien podporządkować sobie Niebieską Planetę. Jakby tego było mało to nowi rodzice nie do końca radzą sobie z problemami wynikającym z dorastania z jakimi boryka się dzieciak. My mamy okazje oglądać jak miły i pogodny chłopak zamienia się w bezwzględnego socjopatę zdolnego zabijać ludzi za pomocą wzroku. Tak sytuacja nie może skończyć się dobrze.

Zmarnowany potencjał

Syn ciemności ma spory potencjał na naprawdę solidne straszydło. Niestety nie wszystko wychodzi tutaj tak jak powinno. Znaczna część filmu skupia się na przemianie z miłego chłopca w bestię, która ma za nic ludzkie życie. Film stara się rzucić światło na kwestię natura kontra wychowanie żeby dodać kontekstu tej przemianie. Niestety nie udaje się to do końca tak jak powinno.

Brightburn: Syn Ciemności

Z jednej strony mamy solidne momenty, które w sprytny sposób informują nas o tematyce filmu. Już na samym początku dowiadujemy się o różnicy pomiędzy pszczołami i osami, która informuje nas o sposobie myślenia chłopca, o którym jest ta historia. Mamy też serię scen, które pokazują nam, że dzieciak nie tylko nie może znaleźć miejsca dla siebie w tym świecie, ale także młody bohater jest zagubiony bo musi radzić sobie sam ze zmianami wynikającymi z dorastania.

Z drugiej strony przeskok do pełnego zła wydaje się być trochę zbyt szybki. Nasz superdzieciak zatraca wszystkie ludzkie cechy w przeciągu kilku chwil co wypada bardzo sztucznie. Po prostu trudno uwierzyć, że ktoś uprzejmy i miły z dnia na dzień staje się agresywny i bezduszny. Da się to wytłumaczyć wpływem informacji z planety bohatera i tym, że pchają one bohatera w zła stronę. Do tego fakt że samo dorastanie może być naprawdę trudnym przeżyciem dla zwykłych ludzi a co dopiero kogoś o potencjalnie nieograniczonej mocy. Mam jednak wrażenie, że ze względu na to, ze film trwa zaledwie 90 minut twórcy zdecydowali się pominąć wiele aspektów przemiany. Trochę szkoda bo jest to zdecydowanie najbardziej interesujący aspekt filmu i to z niego można czerpać sporą dawkę grozy.

Gore

Brightburn wybiera jednak drogę gore i akcji, która rozpoczyna się po kilkunastu minutach filmu i nie ustaje do końca. Superdzieciak zaczyna zabijać i to ewidentnie sprawia mu przyjemność. Na dokładkę jest całkiem niezły w tym co robi. Dzięki temu mamy okazję obserwować solidne sceny zabijania i torturowania. Najlepszym tego przykładem jest sekwencja wyciągania kawałka szkła z oka. Ta chwila plus sekwencja z wyrwaną żuchwą mogą przyprawić mniej odporne osoby o mdłości. Samych zabójstw nie ma zbyt wiele ale są one dosyć pomysłowe i wypadają dobrze.

Brightburn: Syn Ciemności

Nie wiem do końca co myśleć o tym filmie. Fajnie że ktoś w końcu wziął się za pomysł złego Supermana w horrorowej wersji. Brightburn: Syn Ciemności ma kilka solidnych momentów i wypada całkiem nieźle. Jednak jest to przypadek historyjki ze zmarnowanym potencjałem. Całość zbyt szybko mija, postacie są stworzone trochę na odwal się. Nie są to koszmarne wady uniemożliwiające oglądanie tego filmu. Musze jednak przyznać, że po zakończeniu seansu byłem trochę zawiedziony bo to filmidło jest dokładnie tym czego się spodziewałem i nie ma tu nic zaskakującego.

Brightburn: Syn Ciemności da się opisać w kilku słowach. Co gdyby Superman jako dziecko zaczął używać swoich mocy do zła? Nic ponadto. Efektem końcowym jest całkiem przyjemny filmik z odrobiną niezłego gore.

The Head Hunter

Należę do pokolenia wypożyczalni kaset VHS. Pamiętam sobotnie wycieczki po filmy na weekend i dylemat co wybrać a co zostawić na drewnianej półce. Człowiek w wyborze zazwyczaj kierował się okładką. Im bardziej wypasiona tym lepszy film. Takie założenie bardzo często okazywało się błędem, ale czasem trafiło się na perełkę, która wysadzała człowieka z bamboszy. Jako osoba wychowana w takiej filmowej kulturze nie mogłem przejść obojętnie obok The Head Hunter. Wypasiona grafika przypominająca mi trochę Dark Souls musi gwarantować genialny film. Na pewno nie będzie do kolejna wpadka, gdzie okładka jest sto razy ciekawsza od tego co pojawi się w filmie. Prawda?

Czytaj dalej

Slepaway Camp 2 Unhappy Campers

Sleepaway Camp to jeden z tych filmów, które w obecnym amerykańskim klimacie politycznym nie mogłyby powstać. Slasher o nastolatkach zabijających nastolatków, w którym grają prawdziwi nastolatkowie? Coś nie do przyjęcia! Jeśli do tego dodamy głośny „twist”, który oburzyłby dzisiaj wszystkich speców od seksualności i gender studies to otrzymamy produkcje w sam raz na listę filmów zakazanych. Ogólnie jest to jednak ciekawy film, który powinien zainteresować fanów niskobudżetowego, pomysłowego kina grozy. Ja postanowiłem zająć się sequelem, który jest dobrym przykładem wspaniałości crapowatego kina lat 80.

Zacznijmy od tego, że pierwsze dwie minuty tego filmidła spoilują wydarzenia z oryginału. Oznacza to, że już na samym początku każdy widz wie o transseksualnym mordercy. Sequel nie patyczkuje się z nami zbytnio i już po kolejnych dwóch minutach wiemy kto będzie zabijał. Wszystko zostaje podane nam jak na tacy i poznajemy nie tylko morderce ale i powód kolejnej rzezi. To jest największy problem całego horroru. Nie ma jak budować napięcia kiedy od samego początku wiemy wszystko i na początku każdej sceny mamy świadomość kto zostanie kolejną ofiarą mordercy.

Całość sprowadza się do tego, że banda dzieciaków zachowuje się nieodpowiednio podczas kolonii w lesie. Narkotyki, alkohol, wygłupy i seks są tym co doprowadza do śmierci kolejnych nastolatków. Niezrównoważona opiekunka zabija nastolatków za najmniejsze przewinienia. My przez jakieś 75 minut oglądamy kolejne zakręcone pomysły na zabijanie. Wiertarka w głowę, grillowanie dziewczyn, kwas w twarz i piła spalinowa to tylko kilka przykładów z kilkunastu zgonów jakie zobaczymy w tym filmie.

Trupów mamy całkiem sporo ale nie należy liczyć na dużą dawkę gore. Krew wygląda jak ketchup lub farba a zwłoki wyglądają strasznie sztucznie. Nawet scena z kwasem wypada biednie. Szkoda bo oryginalny film miał kilka mocnych momentów, które wyglądały znacznie lepiej niż to co tutaj widzimy.

Slepaway Camp 2 to horror, który tak naprawdę nie ma wiele wspólnego z oryginalnym filmem. Ktoś po prostu miał prawa do w miarę rozpoznawalnego tytułu i zdecydował się je wykorzystać. Morderczyni nie zachowuje się tak jak w pierwszym filmie. Spokojna i bardzo cicha dziewczyna jest teraz rozgadana, wygłupia się i co chwilę żartuje. Jakby tego było mało postać jest grana przez inną aktorkę. Ta zmiana charakteru potraktowana jest jednym zdaniem na temat terapii i machnięciem ręki. Taka sytuacja po części wynika z tego, że w główną postać wcieliła się inna aktorka.

Nie jestem ekspertem od zachowań nastolatków ale wszelkie filmidła doświadczenie nauczyły mnie że to zazwyczaj ziomki są niezwykle napalone a dziewczyny mają poważniejsze podejście do seksu. Oczywiście nie zdarza się tak zawsze i żyjemy w czasach wyzwolenia i równouprawnienia itd. W każdym razie myślałem, ze to kolesie ciągle myślą o zaliczaniu. Slepaway Camp 2 nie podąża za tą klasyczna filmową tradycją. Tutaj mamy dziewczynę, która ma w głowie tylko jedno. Nie wiem czy zdecydowano się na taki zabieg by pokazać kontrast pomiędzy tą dziewczyna a główną bohaterką, która jest dziewicą. Mam jednak wrażenie, że chodzi o to by na ekranie co kilka minut pokazywać piersi. Napalona dziewczyna prawie cały czas spędza topless. Mam wątpliwości czy było to dobrym pomysłem. W końcu oglądamy film o nastolatkach i nawet jeśli aktorka jest trochę starsza, gapienie się na rozebraną 16. jest obleśne.

Jak przystało na lipny horror starający się być czarna komedią, mamy kilka nawiązań do klasyki gatunku. Freddy Kruger i Jason pojawiają się na chwilę by przypomnieć nam o lepszych straszakach. Odrobina humoru nigdy nie zaszkodzi ale mam wrażenie, że twórcy poszli w złym kierunku. Niestanie żartujący zabójca trochę gryzie się z motywem mszczenia się na osobach łamiących regulamin i zasady. Z drugiej strony zasada zabijania tylko „złych” dzieci zostaje szybko złamana, więc może poczucie humoru podczas mordowania ma być dowodem na to jak niezrównoważoną postacią jest główna bohaterka.

Mam wątpliwości czy film tego typu mógłby powstać w dzisiejszych, poprawnych politycznie czasach. Purytański transseksualista mordujący nastolatki z powodu swojej frustracji nie wpisuje się w promowaną obecnie wizję świata. Taka sytuacja sprawia, że Unhappy Campers ( i reszta serii Slepaway Campers) staje się ciekawym reliktem dawnych czasów, gdy głupie filmy były po prostu głupie. Oczywiście ktoś może doszukiwać się tutaj jakichś podtekstów i prezentacji poglądów politycznych twórców. Prawda jest jednak taka, że tutaj nie ma żadnej głębi i dostajemy kolejny horror o niezrównoważonym zabójcy.

Slepaway Camp 2: Unhappy Campers to standardowy slasher pozbawiony uroku oryginału. Kilka ciekawych scen wymieszane jest z nudnymi momentami i przeciętnymi żartami. Ja nie widzę w tym filmidle nic specjalnego ale jak komuś nie znudziło się oglądanie jak ktoś zabija napalone nastolatki to Unhappy Campers jest równie dobre jak każdy inny film tego typu.

Silent Hill

Gdybym miał wskazać 5 moich ulubionych gier w historii bez wątpienia znalazłby się pośród nich Silent Hill 2. Uwielbiam cykl o Cichym Wzgórzu i chciałbym by był on jak najpopularniejszy. Dlatego też byłem zadowolony, że ktoś w końcu zdecydował się przenieść dzieło Konami z mojego kineskopowego ekranu na ten srebrny. Oczywistym było to że na filmidle się zawiodę. Jednak czy moje narzekania są uzasadnione?

Film Silent Hill opowiada o Sharon – adoptowanym dziecku, która chodzi we śnie i mamrocze coś o jakimś Silent Hill. Rodzice postanawiają się dowiedzieć więcej o przypadłości córki. Dlatego też zdesperowana matka o imieniu Rose postanawia wybrać się z dzieckiem do najprawdopodobniej przyzywającego je we śnie miejsca. Nie będę komentował jak bardzo logicznym posunięciem jest wybieranie się z dzieckiem do miejsca, które gnębi je w koszmarach i jest najprawdopodobniej kolebką zła. W każdym razie po drodze do celu dochodzi do wypadku drogowego i Sharon znika z samochodu. Matka wraz z napotkaną policjantką – Cybil wyrusza na poszukiwanie swojego skarbu po drodze odkrywając sekrety zamglonego miasteczka. W tym samym czasie ojciec rozpoczyna poszukiwanie żony i córki i napotyka policjanta, który wie coś o historii Cichego Wzgórza.

Później mamy wątki kultu i inne pierdoły. W każdym razie gra łączy elementy fabuły pierwszego filmu z radosną twórczością scenarzystów. Baza pozostaje ta sama. Rodzic poszukuje swej córki w tajemniczym miasteczku, w którym istnieje dziwaczny kult. Jednak gdy przechodzimy bardziej do szczegółów pojawiają się naprawdę istotne różnicę. I nie mówię tylko o płci rodzica, który poszukuje dziecka. Chodzi o to, że historia kultu starającego się sprowadzić swego boga poprzez zapłodnienie dziecka zostaje zamieniona w standardowe horrorowe przynudzanie. Przywołanie całej mitologii Silent Hill mogło być problematyczne. Film jednak kastruje najciekawsze elementy materiału źródłowego i zastępuje je sztampowymi rozwiązaniami o zemście wiedźmy.

Fabuła filmu nie jest zła ale koniec końców zostaje schrzaniona. Fani gier dostają gorszą wersję znanej historii, która ma luki i jest zdecydowanie mniej interesująca od pierwowzoru. Osoby nie obeznane z Silentami mają natomiast masę bełkotu i praktycznie niezrozumiałą historię z zakończeniem wprost od M. Night Shyamalana . Nie żeby dało się przenieść fabułę gry w jakiś łatwy sposób do filmu ale to co mamy i tak brzmi jak stek nie mających sensu haseł wyjętych wprost z gry.

Dlaczego nienawidzę filmu Silent Hill? Pewnie dlatego, że uwielbiam grę i nie mogę pozytywnie ocenić niczego co nie jest przynajmniej na podobnym poziomie. Dodatkowo wkurzają mnie gówniane zmiany, które nie dają żadnych pozytywów. Po kiego zmieniać bohatera na babę? Po co wrzucać wątek z ojcem starającym się znaleźć córkę i żonę? Dlaczego sektę trzeba było przerobić na jakiś dziwny odłam chrześcijan bawiący się w palnie jako metodę oczyszczania duszy? Po kiego grzyba było robić z drugiej połowy filmu jakieś badziewie o zemście ducha? No i dlaczego Piramidogłowy???

Jeśli jeszcze zatrzymamy się na chwilę przy fabule i zaczniemy ją analizować to dość szybko wyłażą z niej wszystkie nieścisłości i głupoty. Dlaczego główna bohaterka atakowana jest przez potwory? Dlaczego plan zemsty został tak tandetnie zaplanowany? To tylko dwa podstawowe pytania. A jest ich cała masa. W normalnych warunkach jestem w stanie przymknąć oko na nielogiczne elementy filmideł. Jednak tutaj takie pierdoły są strasznie drażniące.

Poważną wadą tego filmu jest jego struktura. Obecność ojca w filmie jest tylko po to by pomiędzy niby strasznymi scenami serwować nam ekspozycję co niespecjalnie się sprawdza. Identyczną fabułę dałoby się zaprezentować w zdecydowanie mniej czasu pomijając sekwencje, które okazują się być tylko zapychaczami. Najgorsza jest jednak dziewczynka grająca Sharon. Jest ona nieziemsko wnerwiająca. Ja nawet jako jej ojciec nie narażałbym swego życia dla bachora.

To co należy poczytać za spory plus produkcji to oprawa wizualna. Lokacje wyglądają naprawdę świetnie a większość scen wygląda bardzo dobrze. Design potworów też jest całkiem spoko i mniej więcej wszystko z wyjątkiem końcówki jest na poziomie.

Za muzykę odpowiada człowiek, który sprawił, że gry są takim niesamowitym przeżyciem – Akira Yamaoka. Mamy utwory wprost z materiału źródłowego, które sprawdzają się tutaj idealnie i nadają produkcji odpowiednią atmosferę.

Film się ludziom podoba i rozumiem, że mają ku temu powody. Sam może miałbym do niego trochę inny stosunek. Gdyby tak zamiast Cichego Wzgórza dostalibyśmy Niegłośne Pagórki. Wtedy to może nawet byłbym fanem tej produkcji. Niestety jest tak jak jest i dostajemy coś niegodnego noszenia nazwy Silent Hill. Film tym samym dołącza do komiksów i kiepskich gier wideo, które tylko zaniżają poziom marki. Należy jednak przyznać, że filmidło to wypada zdecydowanie lepiej od większości adaptacji gier wideo. Zwłaszcza swojego sequela, który jest objawioną sraczką zrobioną na kliszę filmową.

Warcraft: Początek

Warcraft: Orcs & Humans było drugą grą RTS w jaką zagrałem w swoim życiu Produkcja ta scementowała moją miłość do gatunku i zachęciła mnie do bycia graczem komputerowym. Kolejne odsłony cyklu towarzyszyły mi w dorastaniu. Warcraft II było grą jaką kupiłem na własny PC, a Warcraft III jest grą na którą wydałem kasę ze swojej pierwszej wypłaty. Dlatego też darzę tą markę studia Blizzard wyjątkowym sentymentem. Nie mogłem więc obojętnie przejść obok filmu zatytułowanego Warcraft: Początek. Czyżby nadeszła pora by zdetronizować Mortal Kombat jako najlepszą adaptację gry wideo? Może jednak amerykańcy krytycy mieszający to filmidło z błotem mają racje?

Fabuła megaprodukcji w reżyserii Duncana Jonesa opisuje pierwszy kontakt ludzi z orkami. Mamy więc historię wojny pomiędzy hordą a broniącymi swej ziemi ludźmi. Wszystko zaczyna się od przejścia zielonoskórych przez magiczny portal prowadzący ich do krainy Azeroth. Dowiadujemy się, że świat z którego pochodzą orkowie umiera i klany tych stworzeń zjednoczyły się pod przywództwem władającego czarną magią Gul’dana. Plan hordy sprowadza się do tego, że mała grupka orków zaatakuje drugą stronę i zbierze odpowiednio dużą grupę jeńców. Zostaną oni wykorzystani do rytuału pozwalającego przywołać do Azeroth wszystkich orków. Ludzie muszą przeciwstawić się tej inwazji. W tle jest jeszcze kwestia nieczystych sił zamieszanych w całą sprawę a także kilka wątków pobocznych. Wydarzenia obserwujemy z perspektywy kilku osób stojących po obu stronach barykady. Durotan to szlachetny przywódca jednego z plemion orków, któremu narodził się syn. Dąży on do tego by współplemieńcy się opamiętali i odrzucili czarną magię Gul’dana. Obok niego mamy Garonę. Jest ona w połowie orkiem i stara się w jakiś sposób pojednać obie zwaśnione strony. Ludzi reprezentuje Lothar – dzielny bohater i dowódca wojsk królestwa. Jednym z wątków pobocznych fiomu jest to, że ma on syna chcącego iść w jego ślady. Jest jeszcze czarodziej Khadgar i król Llane. Ten pierwszy jest w produkcji po to by wykryć większy spisek i pokazać nam skrawek elementów mistycznych jakie pojawiają się w uniwersum Warcraft. Władca ma być przykładem wspaniałego przywódcy dążącego do pokoju i dobrobytu swoich poddanych. Zbyt duża ilość postaci na których skoncentrowane jest to filmidło jest jednym z większych problemów produkcji. Całość sprowadza się do skakania z miejsca na miejsce, żeby zobaczyć co w danej chwili robi jakaś postać. Praktycznie każda scena dzieje się w innym miejscu i dotyczy innej postaci. Sprawia to, że fabuła jest bardzo miałka. Przez prawie dwie godziny oglądamy ciąg luźno powiązanych ze sobą sekwencji. Dzieje się tak po części ze względu na to, że postacie są bardzo słabo nakreślone. Durotan jest jedynym bohaterem któremu poświecono większą uwagę i pokazano jego charakter.

Warcraft: Początek w znacznym stopniu bazuje na tym co znamy zarówno z cyklu Warcraft jak i z World of Warcraft. Fabuła jest dość wierna oryginałowi. Doszło jednak do wielu uproszczeń i zmian, które trochę udziwniają całość. Pisanie o nich spoilowałoby ważniejsze elementy produkcji. Ograniczę się więc do informacji o tym, że Orgrim Doomhammer – jedna z ważniejszych postaci została kompletnie zmieniona.

Jako fan gier startegicznych, który odbił się od WoW po pierwszym albo drugim dodatku miałem problem z tym jak poprowadzono konflikt pomiędzy orkami a ludźmi. Mamy sytuacje dość oczywistą, gdzie jedna strona to wcielone zło dążące do podboju i zniszczenia wszystkiego. Nie da się tego uniknąć bo fabuła pierwszych gier opiera się na tym, że horda postanawia podbić królestwo „mięczaków”. Żyjące w zgodzie z sąsiadami państwo przestawione jest barbarzyńcom, który dążą do zagłady. Jednak głównym bohaterem filmu i najlepiej nakreśloną postacią jest Durotan – czyli jeden z tych złych. Z jakiegoś powodu mamy mu współczuć i kibicować jego działaniom? Kompletnie nie rozumiałem dlaczego zdecydowano się na taki dziwaczny zabieg. Zrozumiałbym gdyby obie strony zaprezentowano w jakichś odcieniach szarości i przedstawiono brzydali jako coś więcej niż żądne krwi bestie. Ewentualnie starano się wytłumaczyć dlaczego zielonoskórzy zachowują się w taki a nie inny sposób. Blizzard mniej więcej od czasów Warcraft III wciska nam kit na temat tego, że zielonoskórzy są ofiarą, trzeba starać się ich zrozumieć i docenić to jak olbrzymie znaczenie w ich kulturze ma honor. Duncan Jones też stara się pójść w tą stronę ale mu to kompletnie nie wychodzi. Szkoda bo Durotan jest dobrą bazą do przedstawienia orków jako trochę bardziej skomplikowanych stworzeń. Niestety jest on wyjątkiem wyróżniającym się zdecydowanie na tle reszty grupy.

Ma to olbrzymie znaczenie dla osób kompletnie „zielonych” w temacie orków i samego Warcrafta. Bez kontekstu z gier cały film nie trzyma się kupy. Mamy pełno dziwnych nazw i pojęć, które maja coś dla nas znaczyć. Wiele kwestii jest potraktowanych po macoszemu i mamy się domyśleć o co w tym wszystkim biega.  Nic chyba nie przebije  magi fel. Przez cały film słyszymy, że to coś bardzo złego i tak dalej ale nikt nie raczył nam wytłumaczyć czym fel ma się różnić od zwykłych czarów albo jakie są efekty korzystania z tej mocy. Podobnie jest z masą innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy. Mamy na przykład krasnoludy i elfy, które pojawiają się w filmie na jakieś 5 sekund. Widzimy jak obradują nad stworzeniem sojuszu z ludźmi by przeciwstawić się orkom. Przeciętny widz do tego momentu nie miał nawet pojęcia, że w Azeroth istnieją elfy. Podobnie jest z wątkami związanymi z magią. Jesteśmy rzucani z miejsca na miejsce by poznać postacie, które coś robią z jakiegoś powodu pilnują świata przed czymś. Podczas seansu byłem przekonany, że z łódzkiej kopii filmu wyleciały jakieś kluczowe sceny mające widzom wytłumaczyć kim są pewne postacie i jaką pełnią rolę. Niestety okazało się, że Silver Screen ma dokładnie taką samą wersję filmu jak reszta świata. Po prostu ktoś zdecydował się nam nie pokazać kilku ważnych rzeczy. Dlatego też licze na jakąś wersje reżyserską filmu, gdzie wszystkie wycięte sceny zostaną przywrócone i całośc nabierze większego sensu.

Gra aktorska w tej produkcji po prostu leży i kwiczy. Jeśli stworzenia CGI są zdecydowanie bardziej przekonywujące od tego co wykonują ludzie to mamy poważny problem. Nie jest to jednak wina aktorów ale kiepski scenariusz. Żadna z ludzkich postaci nie jest zbyt dobrze nakreślona. Nikomu nie poświecono tyle uwagi by zainteresować widzów. Teoretycznie naszym herosem ma być Lothar. Ale ma on tyle osobowości co rycerzyki, które posyłaliśmy na śmierć w RTSie. Jeszcze dochodzi do tego bełkot bzdurnych tekstów wygłaszanych przez aktorów. W jednej ze scen pojawia się Glenn Close by powiedzieć dwa głupie, pseudo-mistyczne zdania. Wypadają one tak samo nieprzekonywająco jak upchany na siłę romantyczny wątek pomiędzy dwójką bohaterów. Najgorzej ze wszystkich wypada Ben Foster. Wciela się on w maga Mediviha, który w uniwersum pełni bardzo ważną rolę. Postać ta została napisana w tak absurdalny sposób, że

Całość tego tekstu jak na razie wygląda na czepianie się każdego elementu tego filmidła. Może jestem zbyt krytyczny w stosunku do całości? W końcu bawiłem się podczas sensu całkiem nieźle. Znaczna część CGI wygląda przyzwoicie. W kilku momentach zielonoskórzy zrobili na mnie prawdziwe wrażenie. Co prawda zdarzały się momenty kiedy film wyglądał jak jakaś amatorska produkcja z Youtube ale nie ma ich zbyt wiele. Sceny walki są całkiem znośne. Naprawdę przyjemnie ogląda się orki siejące spustoszenie na dużym ekranie. Po prostu czuć ich siłę i bezwzględność gdy bez problemu zgniatają głowy rycerzy i wdeptują ich w ziemie. Jestem przekonany, że film skoncentrowany tylko na zielonoskórych byłby znacznie lepszym widowiskiem. Oni mają najbardziej interesujące postacie i praktycznie wszystko co popycha filmidło do przodu dzieje się za sprawą orków. Gdyby poświęcić więcej uwagi Duratanowi, jego rodzinie i sytuacji jaka panuje w hordzie to mielibyśmy lepszy film. Fajnie jest też zobaczyć wszystkie miejscówki i dobrze znanych nam bohaterów. Świat który przez ostatnie 20 lat oglądałem na monitorze na srebrnym ekranie nabrał życia. Zrobiło to na mnie całkiem spore wrażenie.

Warcraft: Początek to film stworzony dla fanów uniwersum. Tłumaczy to bardzo niskie oceny od wszelkich profesjonalnych krytyków i recenzentów. Z drugiej strony rozumiem legiony fanatyków broniących tego tytułu. Jako osoba kochająca gry o konflikcie orków z ludźmi byłem tym filmidłem usatysfakcjonowany. Wiele z rzeczy które chciałem zobaczyć zostały pokazane. Masa nieścisłości względem materiału źródłowego może trochę drażnić ale da się to wytrzymać. Jednak jako typowy film Warcraft jest porażką. Kilka interesujących scen walki napędzanych przez dziwaczny scenariusz, mało interesujące postacie i nielogiczne zachowania każdego z bohaterów. Bez wiedzy na temat uniwersum całość nie trzyma się kupy Z tego powodu zamiast epickiej historii fantasy dostajemy film do popcornu wypełniony po brzegi dłużyzną. Ostatnim gwoździem do trumny filmidła jest zakończenie w stylu „poczekajcie na kolejny film, żeby dowiedzieć się co wydarzy się dalej”. Lepszym podtytułem filmu byłoby Warcraft: Pierwsza bitwa i nie wiadomo co dalej albo Warcraft: Wprowadzenie do sequela, w którym będzie się coś działo.

Nie chcę wpisywać się w super negatywny ton większości recenzji na temat tego filmu. Prawdą jest jednak to, że jestem nim mocno zawiedziony. Coś co miało potencjał na bycie Gwiezdnymi Wojnami, Iron Manem albo Władcą Pierścieni gier wideo. Zamiast epopei dostajemy film do popcornu i coli. Widowisko w stylu Transformersów, Avatarów i innych wakacyjnych hitów o których zapomina się zaraz po wyjściu z kina. Jeśli komus to nie przeszkadza to warto wybrać się na Warcraft: Początek do kina. Ja nie żałuję wydanej kasy ale też nie będe polecał tego filmu żadnemu ze swoich znajomych.

The Angry Birds Movie

Nie rozumiem fenomenu Angry Birds. Prosta gierka o wystrzeliwaniu ptaków z procy stała się bazą imperium medialnego Rovio Entertainment. Teraz mamy masę gier z serii ptaki kontra świnie, z trzy seriale opowiadające o perypetiach bohaterów i film kinowy. Pełnometrażówka podpada pod kategorię adaptacji gier wideo, więc musiałem zatopić w nią swoje kły. Pora wyssać trochę energii życiowej z kolejnego filmidła.

Film Angry Birds opowiada o perypetiach Reda – czerwonego ptaka zamieszkującego na pewnej tropikalnej wyspie. W przeciwieństwie do innych ptasich mieszkańców tego raju na ziemi Red jest ciągle na coś wściekły. Główny bohater nie jest w stanie żyć w zgodzie z resztą lokalnej społeczności. Seria wpadek i wybuchów agresji sprawia, że Red zostaje wysłany na grupową terapię by stać się produktywnym członkiem społeczeństwa. Na miejscu bohater spotyka inne ptaki z problemami. Beztroskie na ptasiej wyspie zostaje jednak nagle zakłócone poprzez przybycie na nią grupy zielonych świnek. Przybysze zostają ciepło przyjęci przez wszystkie ptaki. Jedynie Red ma wątpliwości co do ich intencji.

Nie ma się co czarować, że Angry Birds to najlepiej opowiedziana historia jaka kiedykolwiek pojawiła się na srebrnym ekranie. Mamy film bazujący na kilku prostych założeniach z gry. Jest grupa ptaków i świnie, które porwały ich jajka. Ptaki za pomocą wystrzeliwania siebie z procy pokonują świnie i odzyskują jajka. Historia ta zostaje obudowana poprzez lepsze spojrzenie na postać głównego bohatera. Dowiadujemy się trochę o przeszłości Reda i przyczynach tego, że zachowuje się on w taki a nie inny sposób. Oczywiście jak przystało na coś dla młodszych widzów mamy finał w którym samotnik rozumie, że jest częścią grupy a otoczenie akceptuje to go bez względu na to kim jest. Dodatkowo mamy jeszcze wątek poboczny z Mocarnym Orłem – podupadłym herosem, który przyczynił się do bezradności pozostałych ptaków. Ten protektor ptasiej wyspy prawdopodobnie odpowiada za to, że bohaterowie filmu nie są w stanie latać. Cały wątek z podupadłym już wybawcą ma pewnie za zadanie to by uczyć dzieci wiary w siebie, współpracy i nie czekaniu na to aż ktoś zrobi coś za nie. Mamy więc jakieś pozytywne przesłanie które powinno trafić do młodszych widzów. Nie ma tutaj jednak jakieś głębi i czegoś co jest w stanie poruszyć moje zmarznięte serce.

Chciałbym by trochę więcej uwagi poświęcono innym ptakom. Redowi w jego wyprawie towarzyszą niezmiernie szybki Chuck i wybuchający Bomb. Sprowadzenie są oni jednak jedynie do roli obiektów kilku gagów zaplanowanych przez twórców. Nie starano się rozwinąć ich wątków w jakikolwiek sposób. Dlatego też cała przygoda jest historią jednego znerwicowanego, agresywnego, czerwonego ptaka , który z outsidera przeistacza się w bohatera.

Kryterium mającym olbrzymie znaczenie przy ocenianiu adaptacji gier wideo jest to jak efekt końcowy ma się do materiału źródłowego. W przypadku Angry Birds mamy wszystkie elementy charakterystyczne dla serii smartfonowych gierek. Końcówka filmu to sekwencja ptaków wystrzeliwanych z procy by niszczyć budowle świń. Mamy nawet pokazanie mocy specjalnych charakterystycznych dla konkretnych postaci. Obok tego także dziwna skłonność świń do składowania skrzynek z dynamitem w miejscach, gdzie bardzo łatwo może dojść do nieszczęśliwego wypadku. W filmie pojawia się praktycznie wszystko z gier. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że pod tym względem nie było jeszcze adaptacji gry wideo wierniejszej oryginałowi (poza filmem Ace Attorney ale o tym będę przynudzał innym razem).

Jeśli chodzi o humor to jak zwykle mamy sytuację typu gusta i guściki. Ja uśmiechnąłem się tylko jeden raz ale masa innych osób rechotała praktycznie bez przerwy. Moim zdaniem jedynym naprawdę dobrym gagiem jest ukłon w stronę Lśnienia. Zdziwiła mnie jednak obecność elementów trochę bardziej „dorosłego” humoru w produkcji skierowanej do dzieciaków. Nie znam się specjalnie na tych kwestiach ale bezpośrednie nawiązanie do seksualnej orgii wyłapią nawet przedszkolaki. Do tego na każdym kroku mamy jakieś innuendo. Humor, który przelatuje nad głowami dzieciaków i trafia jedynie do dorosłych jest czymś fajnym. Wydaje mi się jednak, że w tym wypadku zdecydowano się pójść najmniejszą linią oporu. W każdym razie nie nalezę do docelowej grupy widzów tego filmu. Szkołę podstawową mam już dawno za sobą a wożenie dzieci do szkoły nie jest w moich planach na najbliższe lata. Dlatego też mogę powiedzieć, że dla kogoś takiego jak ja nie był to zabawny film.

Muszę wspomnieć o kwestiach wizualnych. Nie oglądam zbyt często „nowoczesnych” filmów animowanych, więc nie wiem jak Angry Birds wypada na tle konkurencji. Filmidło to wywarło na mnie olbrzymie wrażenie. Animacja pierwsza klasa połączona ze świetnym designem postaci sprawiła, że mimo takiej sobie treści miałem ochotę gapić się w ekran i wyławiać drobne smaczki.

Koniec końców mam mieszane uczucia. Wydaje mi się, że z fabuła zrobiono dostatecznie dużo by nie nazwać tej adaptacji tragedią. Wygląd bohaterów świata i to jak postacie się poruszają jest pierwsza klasa. Niestety jako komedia całość leży i kwiczy niczym dogorywająca świnka. To ostatnie zdanie przypomina mi o jednej rzeczy która mnie zastanawiała podczas seansu. Oglądamy jak nasi bohaterowie mordują całą populację, wszystkich przedstawicieli innej rasy w ramach odwetu za „akcje terrorystyczną” na ich ziemi. Ewentualnie mamy jeszcze wariant z krytyką polityki migracyjnej niemieckiego rządu. Bezwarunkowe przyjmowanie przybyszy z odmiennej rasy i innego kręgu kulturowego, które prowadzi do tragedii. Czy ten film starał się nawiązywać do pewnych zdarzeń z współczesnej historii? Trudno mi powiedzieć czy Angry Birds jest filmem z agendą czy po prostu ja doszukuję się w tym wszystkim jakiegoś drugiego dna. W każdym razie kiedy zdałem sobie z tych podtekstów sprawę czułem się trochę dziwniej niż zwykle. Pobiegłem do domu by sprawdzić czy bajki z mojego dzieciństwa też były naszpikowane polityką.

The Angry Birds Movie to średniak. Po mojemu jest to animowana wersja jednej z wielu komedii, gdzie człowiek nie zaśmieje się nawet jeden raz. Nie można jednak tej produkcji odmówić uroku i jakości wykonania. Te dwie kwestie sprawiają, że historia konfliktu ptaków ze świniami z automatu staje się jedną z najlepszych adaptacji gier wideo. Osobiście radził bym poczekać z seansem aż to coś trafi na Netflix albo do TVNu. Film Angry Birds podobnie zresztą jak i gry to coś ładnego ale pozbawionego głębi i oryginalnych pomysłów.

Nieznajomi

Jedną z najstraszniejszych rzeczy jakie wyobrażałem sobie podczas mojego pobytu w Chinach było włamanie gdy jestem w domu. Ktoś wpada nam do miejsca w którym powinniśmy się czuć najbezpieczniej w świecie. Trochę trudno zareagować w takiej sytuacji bo jak się zrobi krzywdę napastnikowi to czeka nas odsiadka albo jakiś pozew. Chociaż to jest małe piwo w porównaniu z tym co spotkało bohaterów opowiadającego o podobnej sytuacji filmu The Strangers.

The-Strangers-Gallery-1

Kolejne straszdziernikowe filmidło opowiada historię pewnej pary, która znalazła się w złym miejscu o złej porze. Tym pechowym miejscem jest ich domek letniskowy. Para bohaterów jest w trakcie kryzysu w ich życiu romantycznym gdy do drzwi puka dziwna kobieta. Wypytuje się ona o swoją koleżankę. Ten moment staje się początkiem koszmaru bohaterów. Ktoś próbuje się włamać do ich mieszkania i rozpoczyna dziwną i bardzo niebezpieczną grę z młoda parą.


Od strony fabularnej w filmie nie dzieje się zbyt wiele. Całość skupia się na zabawie w kotka i myszkę pomiędzy napastnikami a pechową parą. Wychodzi to całkiem dobrze i mamy odpowiednio budowane napięcie

The Strangers wydaje się być interesującym filmem. Mamy dość prosty pomysł na historię, który to zostaje całkiem sprawnie wykorzystany. Efektem finalnym jest trochę naciągany ale jednocześnie wciągający film. Prawdopodobnie nie będę miał ochoty już go nigdy więcej obejrzeć ale nie narzekam na czas poświęcony na obejrzenie go.

The Strangers

Dziewiąta straszdzernikowa noc przyniosła całkiem znośny filmik. Uzmysłowiła mi ona także, że wypalam się. Pisanie w środku nocy jest męczarnią. Dlatego też tekst tym razem jest krótszy niż wcześniejsze. Z drugiej strony nie można napisać o tym filmie zbyt wiele bez psucia go.

Skowyt: Odrodzenie

Często zdarza mi się być krytykantem. Widzę jakiś film i staram się szukać na siłę dziury w całym. Wylewam na daną produkcję pomyje bo miałem zły dzień albo bo mi kromka chleba upadła masłem do dołu na dywan. Często zdarza mi się przesadzać ale w takich chwilach zazwyczaj pojawia się coś co przywraca mnie na ziemie. Może to być wizyta w KFC by przypomnieć sobie o pychocie jaką jest domowa kuchnia. Przypadkowe odpalenie radia ze współczesnymi „hitami” pozwala mi docenić muzę z lat 80. No i są też naprawdę złe filmy, które przypominają mi o tym, że jeśli coś oglądam bez chęci wydłubania sobie oczu to może nie jest to wcale taki crap. Skowyt: Odrodzenie

Wspominam o tym wszystkim bo po przypadkowym seansie filmu Skowyt: Odrodzenie jestem przekonany, że nic gorszego już mnie nie spotka podczas straszdziernikowych seansów. Każdy zarzut do poprzednich i nadchodzących projekcji zostaje automatycznie anulowany przez kupiastość tego szmelcu z 2011 roku. Wiem też że już nigdy więcej nie będę oglądał polskiej telewizji po północy.

Skowyt: Odrodzenie

Skowyt: Odrodzenie to któryś tam z kolei sequel starego horroru o wilkołakach. Całość zaczyna się atakiem jakiegoś stworzenie na bogu ducha winną kobietę. Oglądamy tą sekwencje z perspektywy bestii rozpruwającej kobietę w ciąży. Później akcja przenosi się w18 lat po tyh wydarzeniach i poznajemy bohatera tej szmiry. Młody chłopak kończący liceum jest typowym filmowym frajerem. Ma kumpla filmowca, podkochuje się w dziewczynie łażącej ze sportowcem i jest obiektem kpiny. Wszystko jednak zmienia się kiedy koleś powoli zaczyna się przemieniać w coś innego. Wraz z wejściem w dorosłość nasz bohater staje się wilkołakiem. Jest on także elementem spisku likantropów. O tym właśnie opowiada ten strasznie kiepski film.

Całość od strony fabularnej nie wydaje się taka kiepska. Niestety jest wręcz przeciwnie. Film jest zrobiony na klon tragicznej serii Zmierzch. Mamy jakieś pseudo emo lipne coś co wykorzystuje elementy z horroru do zrobienia film dla napalonych pań domu. Starsze kobiety marzące o związku z młodym i tajemniczym chłopakiem mogą się z tego dziwadła cieszyć. Ja mniej więcej co dwie minuty byłem zażenowany tym co działo się na ekranie i tym jak głupio zachowuje się każda postać. No chyba że każdy z bohaterów był świeżo po zabiegu lobotomii albo sporej dawce narkotyków.

Trudno jest mi doszukać się jakiegokolwiek elementu pozytywnego. Po prostu nie ma nic za co da się pochwalić ta produkcję. Leży wszystko po kolei. Od scenariusza przez aktorstwo aż po efekty specjalne i muzykę. Szokującym jest to, że twórcy najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z tego jak kiepski film robią. Gdyby mieli świadomość stanu rzeczy to na pewno nie decydowali by się na tak pompatyczne i pseudo filozoficzne kwestie jakie wypowiadają prawie wszystkie postacie. Na serio tylko jacyś psychole po tygodniu filozofii w liceum mogliby wypowiadać takie bzdury jak nasz bohater.

Nie jest śmiesznie tylko żenująco. Co najgorsze brak strachu zostaje uzupełniony przez kompletne zero gore i potwory wyglądające jak gumowe kostiumy za 5 złotych. Na wet nie będę starał się na pisanie specjalnie dużo o tym chłamie bo każdy znak użyty w tym tekście to zmarnowane sekundy.

the-howling-reborn10

Nie często zdarza mi się obejrzeć tak okropny film jak Skowyt: Odrodzenie. Trudno ubrać słowa to jak kiepska jest ta produkcja. Bardzo niskobudżetowa wersja Zmierzchu wymieszana z lipnym serialem o nastolatkach. Horror pozbawiony jakiejkolwiek krzty napięcia i grozy nie jest nawet tak zły że aż śmieszny. Niestety lepiej byłoby oglądać jak na ścianie schnie krew wyciekająca z moich pozbawionych paznokci palców. Wtedy miałbym więcej krwi, gore i jednocześnie zdecydowanie lepszą rozrywkę niż przy tym czymś.

Niestety nie udało się mi nawet przetrwać tygodnia bez natknięcia się na crap. Oby dalsze straszdzienikowe seanse nie były tak tragiczne jak dzisiejszy koszmarek- Skowyt: Odrodzenie.

Ukryty Wymiar

Paul W.S. Anderson należy do długiej listy ludzi, którzy mnie wkurzają. Koleś nakręcił prawdopodobnie najlepszy film bazujący na grach wideo – Mortal Kombat. Jest on także jedną z przyczyn zdecydowanego pogorszenia się cyklu Resident Evil. Dlatego też do oglądania Ukrytego Wymiaru podchodziłem ze sporą dawką niepewności. Półtorej godzinny seans filmowy nie rozwiał jednak moich wątpliwości.

Ukryty Wymiar to horror science fiction opowiadający o tym co może się stać, gdy ludzkość opanuje nie tylko podróżowanie w kosmosie ale i pomiędzy wymiarami.

Wszystko zaczyna się od zaginięcia statku kosmicznego, który brał udział w tajnej misji rządowej. Po kilku latach zniknięcia statku wysyła on sygnał ratunkowy. Twórca maszyny wraz z grupą ratowników wyrusza aby sprawdzić co stało się jego działem. Podróż do celu nie przebiega bezproblemowo jednak koniec końców ekipa dociera na pokład. Na miejscu okazuje się, że nikt z załogi nie przetrwał dziewiczej podróży związanej z eksperymentem. Tak zaczyna się horror ratowników. Film według zamiarów twórców miał być czymś w stylu Lśnienia w kosmosie. Mamy grupkę ludzi odizolowaną od całego świata w miejscy, które wydaje się być przesiąknięte złem. Każdy powoli wariuje i staje się zagrożeniem dla reszty. Szkoda, że dość kiepsko zrealizowano ten pomysł.

Niestety 90 minut to zdecydowanie zbyt mało czasu by w zadowalający sposób poprowadzić cała historię. Całość została poprowadzona z trochę zbyt dużym tempem. Mamy mniej więcej jedną czwartą filmu poświęconą poznawaniu postaci. Później jest budowa napięcia i niezadowalające zakończenie. Finał został zrealizowany bardzo lipnie i nie do końca pasuje on do reszty. Jest to efekt dostosowywania całości pod gusta widzów. Podobno nakręcono trzy zakończenia i zdecydowano się na to które najbardziej pasowało popcornożercom. Ubolewam nad tym bo pierwotna koncepcja tego, że inny wymiar do którego trafił statek jest piekłem wydawała mi się całkiem interesująca. Ostatecznie jest coś bardziej „tajemniczego” co jednak moim zdaniem sprawia, że całość jest po prostu kolejnym horrorem w kosmosie. Mógłby być interesujący wariant historyjki z Dooma ale mamy sztampowe niewytłumaczalne coś co odpowiada za zło.

Z tego co mi wiadomo większość zarzutów jakie mam do filmu rozwiązana byłaby przez wydanie wersji reżyserskiej filmu. Podobno Paul W.S. Anderson nakręcił zdecydowanie dłuższy, brutalniejszy i straszniejszy film, który został pocięty tak by trafić do jak największej ilości widzów. Niestety film nigdy nie pojawił się w żadnej rozszerzonej edycji i można jedynie spekulować o ile lepiej by się go oglądało.

Całość sprowadza się do tego, że nasza ekipa ląduje na statku, który w pewnym sensie ożył. Podróż przez inny wymiar sprawiła, że na pokład dostało się jakieś zło czy tam chaos. Przyczyniło się ono do sadystycznej orgii połączonej z mordem. W jej efekcie wszyscy członkowie oryginalniej załogi statku zginęli. Teraz „ożywiona” maszyna szuka nowych ludzi na kolejny rejs do innego wymiaru. W tym celu testuje ona wszystkich członków grupy ratunkowej. Ich podatność na chaos i zło zostaje sprawdzona. Efektem tego jest śmierć kilku z bohaterów i szaleństwo w jakie popada doktor grany przez znanego z Jurassic Park Sama Neilla. Zostaje on opętany przez zło i wykonuje polecenia statku. Koniec końców większość z ratowników ginie ale udaje się zniszczyć znaczną część maszyny.

Warto zwrócić uwagę na to, że całkiem dobrzy aktorzy Sam Neill i Laurence Fishburne odwalają chałturę. Rozumiem że uważali ten film za głupkowaty horrorek ale chyba wzięli sobie to zbytnio do serca. Zwłaszcza Sam Neill zdrowo przesadza i sprawia że w paru momentach po prostu się zaśmiałem. Niezbyt przekonywujące postacie nie pomagają w niczym. Mamy doktorka który rozmyśla dużo o swojej żonie i tym, że nie poświecą jej czasu. Boss ekipy ratunkowej obiecał sobie, że już nigdy nie straci nikogo ze swoich ludzi. Dowiadujemy się także jeszcze czegoś o jednej z bohaterek. Ma ona dzieci i nie będzie mogła spędzić z nimi świąt. Niestety charakteryzacja naszych bohaterów jest bardzo uproszczona i wszyscy są pozbawieni jakiejkolwiek głębi. Ni żeby to był jakoś bardzo ważny element ale wydaje mi się, że Ukryty Wymiar starał się być horrorem psychologicznym. W takim wypadku złożeni bohaterowie stają się atutem.

Poza narzekaniem jest też kilka pozytywów o których to chciałbym wspomnieć. Po pierwsze część filmu mająca za zadanie budowanie napięcia była interesująca. Błąkanie się po pustych korytarzach statku w poszukiwaniu wytłumaczenia tego co stało się z oryginalną załogą wyszło całkiem dobrze. Drugim pozytywem są elementy gore. Mamy sporo interesujących i naprawdę koszmarnych patentów. Niestety zobaczenie ich wymaga pauzowania filmu. Wszystkie „najlepsze” elementy pojawiają się na ekranie przez ułamek sekundy.

Event Horizon to przykład zmarnowanego potencjału. Film ma kilka naprawdę niezłych scen i interesujących pomysłów. Do tego dobrzy aktorzy i solidna scenografia. Szkoda tylko, że suma tych elementów jest taka sobie. Ukryty Wymiar jest po prostu średniakiem, który może pochwalić się kilkoma scenami i niczym więcej. Moim zdaniem jest to film do obejrzenia w telewizji kiedy nie mamy nic lepszego do roboty. No chyba że ktoś jest maniakiem horror science fiction. Wtedy film ten wypada znacznie lepiej niż wielu konkurentów.

Prince of Darkness

John Carpenter ma w swoim dorobku masę genialnych filmów. Jest on twórcą jednego z najlepszych horrorów jakie kiedykolwiek powstały. To zaskakujące jak wiele dobrych filmów zaserwował nam ten człowiek orkiestra ( reżyser, scenarzysta, muzyk). Dlatego też z chęcią chciałem zobaczyć Księcia Ciemności – drugi film z apokaliptycznej trylogii Carpentera.

prince-of-darkness.jpg

Ciekawy pomysł

Film opowiada ( w trochę nieudolny sposób) o grupie naukowców badających dziwaczny artefakt. Przedmiot znajdujący się w pewnym kościele ma stanowić olbrzymie zagrożenie dla ludzkości i tylko grupa fizyków i chemików może sprawić, że świat uwierzy w istnienie szatana. Tak w największym skrócie da się streścić to o co chodzi w tym filmie. Mamy naukowców badających i starających się znaleźć logiczne wytłumaczenie dla mistycznych i religijnych zjawisk powiązanych z prawdopodobny końcem świata. W teorii brzmi to całkiem dobrze ale w praktyce kompletnie nie wychodzi. Szkoda bo zamiast skupić się na tej kwestii tracimy wiele czasu na bliższe poznanie bohaterów. Zabieg ten jest jednak bezcelowy bo o nie dowiadujemy się nic specjalnego o żadnym z naukowców czy księdzu, który współpracuje z grupą. Mamy za to kilka interesujących scen gore i napięcie budowane od samiuśkiego początku filmu. Niestety na koniec zamiast eksplozji mamy tylko pierdnięcie zostawiające po sobie brzydki zapach.

Jestem zszokowany jak kiepski scenariusz wyszedł spod pióra mistrza grozy jakim niewątpliwie Johna Carpenter jest. Najciekawsze pomysły są tylko napomknięte by tracić cenne minuty na pierdoły i bezcelowe przynudzanie. Wszystkie postacie są strasznie sztuczne i nie przekonywujące. Trudno zrozumieć motywacje ich postępowania. Pomijam już kompletny brak charyzmy duetu głównych bohaterów.

617772a657692db1eb6c4a51796583c0

Najbardziej wkurzały mnie totalnie durne dialogi jakimi sypią postacie. Mamy na przykład Azjatę wygadującego bardzo głupie teksty za które otrzymuje przydomek dupka. Są koszmarne pseudo romantyczne gadki pomiędzy dwójką głównych bohaterów. Co chwile zapalała mi się w głowie lampka „ nikt w ten sposób nie mówi”. Efektem tego jest to, że nie kibicujemy żadnej postaci i ich zgony nas nie specjalnie obchodzą. Nawet dopingowałem tym złym żeby jeszcze kogoś nadziali na rower. Z mojej perspektywy scenariusz jest jednym wielkim niewypałem. No chyba że chodziło o odstawienie ciekawego pomysłu na dalszy plan i stworzenie jakieś satyry amerykańskiej społeczności naukowej lat 80. To mogłoby być jedynym usprawiedliwieniem dla tego jak zachowuje się większość zaprezentowanych w filmie postaci.

fullwidth.4ed80101

Klimacik

Prince of Darkness ma dwie duże zalety. Pierwszą z nich jest niepowtarzalny klimat. Od samego początku muzyka i obraz budują ciężką atmosferę zbliżającego się końca dni. Niektóre sceny są bardzo dziwne i nakręcone w interesujący sposób. Najlepszym przykładem tego są „sny”, które powstały poprzez nakręcenie obrazu emitowanego przez telewizor. Daje im świetny efekt budujący jeszcze bardziej uczucie tego że coś jest po prostu nie tak. Dziwaczne sceny które mogą być przesycone symboliką lub powalone dla samego efektu dają widzowi poczucie odrealnienia tego co dzieje się na ekranie. Przykładem tego może być jedna z postaci, która podrzyna sobie gardło. W chwilę po tym słyszymy coś pomiędzy płaczem a śmiechem i oglądamy jak bohater przygląda się własnemu obliczu w lustrze.

Coś co byłoby w innym filmie zwykłym gore tutaj staje się czymś w stylu dobrowolnie oglądanego koszmaru. Miałem wrażenie podglądania czyichś powalonych snów. Drugą trochę bardziej subiektywną kwestią jest pomysł na fabułę. Po pierwsze naukowe wytłumaczenia kwestii religijnych wydaje się bardzo interesujące. Nigdy bym nie wpadł na to że prorocze sny mogą być cząsteczkami materii wysyłanymi do nas z przyszłości. Nie wymyśliłby także, że Jezus miałby być kosmitą, który przybył na ziemię w celu ostrzeżenia ludzkości przed zagrożeniem. W filmowej teorii naukowe przesłania miałyby być źle zrozumiane przez prostych ludzi co przyczyniłoby się do powstania kultu naukowca i owianie jego badań i działań magią i mistycyzmem. Fascynujący pomysł zostaje jednak sprowadzony do kilku zdań napomkniętych w jednej scenie. Straszna szkoda bo rozwiniecie tych kwestii mogłoby zdecydowanie pomóc temu filmowi.

williesprinceofdarkness

Te dwa elementy zdecydowanie uratowały projekcję Księcia Ciemności. Pozwalają one zapomnieć o durnych tekstach, najmniej sympatycznych postaciach w historii kina i bezsensownej fabule. Film ten jest taką małą uczta audiowizualną. Jeden z najlepszych soundtracków w których maczał palce Carpenter połączony z masą interesujących obrazów rekompensuje braki Szkoda tylko że te rzeczy zostają zmarnowane na trochę lipny scenariusz.

tumblr_mmdnayBsSh1qdlvg6o1_500

Nie do końca usatysfakcjonowany

Może to tylko moje zbyt wygórowane oczekiwania? Kilka dni temu przez przypadek złapałem The Thing w telewizji. Któryś tam już seans z tą produkcją a nadal jestem pod olbrzymim jej wrażeniem. Po kolejnym filmie od tego samego twórcy spodziewałem się tego samego poziomu. Niestety zawiodłem się i w pierwszej chwili chciałem po prostu zjechać ten film od góry do dołu nie patrząc nawet na rzeczy które mi się spodobały. Na szczęście kubek herbaty i chwila oddechu sprawiły że się uspokoiłem
Książe Ciemnosći nie jest najgorszym filmem za którym stoi John Carpenter. Niestety nie jest to też film którego oczekiwałem. Myślałem, że bycie pomiędzy The Thing a (horrorowa trylogia apokalipsy Carpentera)gwarantuje jakość. Niestety produkcja ta leży od strony fabuły i bohaterów, broniąc się od lipy jedynie klimatem i kilkoma niezłymi pomysłami. Mam nadzieję że kolejny film nie wzbudzi we mnie tylu negatywnych emocji. Dodatkowo powinienem oglądać te filmidła trochę wcześniej. Pisanie o północy jest straszną męczarnią.