Coś tu nie Gra – Mortal Kombat 2021

Mortal Kombat to przełomowa gra, która zapoczątkowała genialną i kontrowersyjną serię bijatyk. Dzięki temu tytułowi dostaliśmy także jedną z najlepszych adaptacji gier wideo, a także jeden z najgorszych filmów bazujących na grach. Teraz do kin trafia reboot Mortal Kombat. Czy możemy liczyć na coś, co namiesza w liście najlepszych filmowych adaptacji gier?

Mortal Kombat otwiera się klimatyczną sekwencją w feudalnej Japonii, gdzie poznajemy Hanzo Hasashi chwilę przed tym jak jego klan zostaje zgładzony przez wojowników Lin Kuei. Dalej akcja przenosi się do czasów współczesnych, a film zalicza spadek formy. Poznajemy bowiem bohatera tej historii, którym jest młody zawodnik MMA o imieniu Cole. Staje się on celem ataku wojowników z innego wymiaru i dowiaduje się, że jest jednym z czempionów Ziemi, którzy mają stanąć do udziału w turnieju decydującym o przyszłości naszego wymiaru. Cole musi posiąść moc i stawić czoła siłą złą prowadzonym przez czarnoksiężnika Shang Tsunga.https://www.youtube.com/embed/V586meiibb8

Tak w skrócie prezentuje się fabuła filmu Mortal Kombat, który przedstawia nam wydarzenia przed tytułowym turniejem. Mykiem jest tutaj to, ze siły zła chcą wygrać, zanim rozpocznie się starcie. Pomysł sam w sobie nie jest zły, ale wykonanie pozostawia tu wiele do życzenia. Głównie przez to, że znaczna część filmu jest zmarnowana na przybliżanie nowego bohatera. Nie jest to zrobione w interesujący sposób, a zabiera sporo czasu z całego filmu. Przez to inne postacie zostają pominięte. Tak naprawdę tylko Kano ma okazję się popisać. Dzieje się tak jednak głównie przez nawał żartów i gagów z nim związanych.

Szkoda, że na historię reszty bohaterów nie ma zbytnio miejsca. Jednak jeszcze gorzej jest z tymi stojącymi po stronie zła. Tutaj wiemy tylko coś na temat Sub Zero i jest tak głównie ze względu na to, że powiązany jest on z losami Scorpiona. O innych nawet za bardzo się nie wspomina. I dzięki temu Goro zostaje jakimś popychadłem z czterema łapami a Reptile można przeoczyć. Nie wspominam już o Shang Tsungu, bo bez wiedzy z pierwszego filmu lub gier człowiek nie będzie miał o nim zielonego pojęcia.

Najsmutniejsze jest to, że nowy Mortal Kombat to film dla nikogo. Osoby bez znajomości gier czy wcześniejszych filmów i seriali dostają bezsensowną papkę. Nic nie zostaje wytłumaczone, ktoś czasem rzuci jakimś hasłem i tyle. Można siedzieć i nie mieć pojęcia kto, z kim i z jakiego powodu walczy. Twórcy nie pokusili się o zaprezentowanie bogatego uniwersum. Nie ma też okazji do przybliżenia bohaterów. Najwięcej wiemy na temat Scorpiona, Kano i nowej postaci, jaką jest Cole. Reszta została gdzieś tam rzucona z jednym zdaniem na ich temat. Trudno mi wyobrazić sobie oglądanie tego filmu bez wiedzy na temat Mortal Kombat. Wtedy jedyne co pozostaje to seria przeciętnych walk i z dwa fajne momenty.

Niestety miłośnicy smoczej serii nie zostali potraktowani lepiej. Cole to durna zbędna i niezwykle nudna postać, która nic temu filmowi nie daje. On jest odpowiednikiem Alice z Resident Evil. Kompletnie nowa postać, która z jakiegoś powodu jest lepsza od wszystkich i ma nas interesować bardziej od wojowników, do których jesteśmy przywiązani od dekad. Zastanawiam się czyim „rodzinniokiem” jest aktor grający Cole i czy tak jak w przypadku Alice cała seria będzie kręciła się wokół niego. Z drugiej strony reszta postaci została potraktowana po macoszemu a fabuła to jeden wielki żart. Taki prawie dwugodzinny prolog do właściwego filmu Mortal Kombat.

Spartolono też walki. Zamiast czegoś ciekawego i wciągającego mamy pokaz CGI i milisekundowych ujęć, które trudno skleić w logiczną całość. Jedynie pierwsza i ostatnia potyczka są godne naszej uwagi i wypadają naprawdę fajnie. Cała reszta jest do zaorania. Najzabawniejsze, że większość starć przeoczymy jeśli tylko mrugniemy oczami. Jest to o tyle dziwne, że w filmie gra np. Joe Taslim, który w innych filmach wymiata,  tutaj nie ma za wiele do roboty. Z drugiej strony jedynie dwie porządne walki są właśnie z jego udziałem.

Na sam koniec zostawię największy pozytyw filmu, którym ewidentnie są smaczki. Jakimś cudem udało się twórcom wpakować sporo nawiązań do gier. Od haseł jak Test your Might i Flawless Victory, poprzez przedmioty i artefakty w tle jak amulet Shinoka, aż do obecności kilku fatality. Fajnie było także zobaczyć kilka mniej rozpoznawalnych postaci. Nitara i Reiko pojawiają się co prawda tylko na moment i są tak przydatni jak Rain w Mortal Kombat: Anahilation, ale zawsze to coś. Dla mnie jedyną frajdą z tego filmu było wyłapywanie rzeczy takich jak rysunek, na którym znajduje się Nightwolf czy posąg Fujina.

Może jestem zbyt sceptyczny i jeśli kompletnie wyłączy się mózg to Mortal Kombat staje się znośnym filmem. Dla mnie jednak seans to była w głównej mierze frustracja podobna do tego co przezywałem z cyklem Resident Evil. Nawet walki nie ratują tego filmu, co jest aż absurdalne. Film na bazie gry o bijących się ludkach nie potrafi dostarczyć solidnych walk. Tak naprawdę tylko początek i finał godne są naszej uwagi i czasu. Z tej perspektywy osobny film o rywalizacji Hanzo i Bi Hana (Scorpion i Sub Zero) byłby znacznie ciekawszą opcją. Ewentualnie gdyby bardziej skoncentrować się na tych postaciach zamiast dennym nowicjuszu. No ale to już tylko moje gdybanie.

Jeśli mam być kompletnie szczery to nowy Mortal Kombat jest sporym zawodem. To produkcja rozdarta pomiędzy growymi korzeniami a ambicjami na to, by zostać kolejnym uniwersum jak to Marvel. Jeśli takie są plany twórców, to już zaliczyli falstart. Film jest kiepski, nudny i brak mu uroku produkcji z 1995 roku. Nawet sceny walki nie ratują tej produkcji. Jedyne dobre rzeczy, jakie można powiedzieć to, fakt, że pojawiają się tu dobrzy aktorzy i sporo mniejszych i większych nawiązań do gier. To chyba trochę za mało jak na film z olbrzymimi aspiracjami.

Coś tu nie Gra – Like a Dragon – Prologue ( film Yakuza)

Yakuza to naprawdę niezwykła seria gier, o których mówić można godzinami. Opowieść o tym jak ambitny tytuł okazał się wpadką na zachodzie i przez wiele lat był czymś niszowym i olanym przez wydawcę po to by nagle eksplodować i stać się docenionym hitem, zasługuje na solidny film dokumentalny. Ten odcinek coś tu nie gra skupi się jednak na samiuśkim początku przygody z Yakuzą. Dokładniej mówiąc dzisiaj ponawijam o Like a Dragon – Prologue, czyli krótkim filmie promującym Yakuzę.

Like a Dragon – Prologue, to film typu Original Video wydany krótko po premierze pierwszej odsłony cyklu Yakuza w Japonii. Tytuł odnosi się tutaj do japońskiej nazwy serii – Ryu ga Gotoku, czyli Like a Dragon i faktu, że produkcja jest prologiem zarówno do wydarzeń z gry jak i pełnometrażowego filmu, który powstawał w tym samym czasie.

Ten 40 minutowy film pokazuje nam młodość bohaterów pierwszej odsłony cyklu Yakuza. Głowny bohater cyklu – Kiryu jest przesłuchiwany przez policję w sprawie morderstwa przywódcy lokalnej mafii. My dowiadujemy się jak doszło do tego zdarzenia i poznajemy bohaterów tragedii do jakiej dojdzie w grze.

Całość rozpoczyna się sekwencją ze słonecznikami i dziećmi bawiącymi się w słońcu. Po chwili przeskakujemy do momentu, w którym nasz napakowany bohater przyznaje się do zabicia patriarchy swojej mafijnej rodziny – klanu Dojima. Na ekranie pojawia się data 01.10.1995 i Kiryu, który z jakiegoś powodu wygląda jakby miał 60 lat jest przesłuchiwany. Nagły przeskok do panny, która wygląda jak duch. Czyżby zapowiadał się horrorek? Nie to tylko Yumi, która jest centralną postacią całego zamieszania i film w znacznym stopniu przybliża nam jej historię.

Cofamy się w czasie do 1980 roku i obserwujemy strzelaninę pomiędzy rywalizującymi z sobą ugrupowaniami japońskiej mafii. Scena w prost z klasycznych filmów o gangsterach kończy się masą zgonów. Pośród ofiar wymiany ognia jest też grupa cywilów, w tym rodzince młodej dziewczynki, która jakimś cudem uniknęła obrażeń. No chyba że weźmiemy uwagę zryta psychikę i koszmary do końca życia o tym jak ciała jej rodziców wybuchały jak chińskie arbuzy naszpikowane „GMO”.

Dalej przeskakujemy do domu dziecka, gdzie młody Kiryu wraz ze swoim przyjacielem Nishkiyamą i jego siostrą Yuko gadają o nowym przybyszu. Yumi dotknięta przez przerażające wydarzenia jest w stanie traumy i izoluje się od świata. Jednak siła przyjaźni jest w stanie wszystko przezwyciężyć i czwórka dzieci bawi się dobrze ze swoim opiekunem. Mamy standardową dla japońskich filmów scenkę z jedzeniem arbuzów latem. Swoją drogą to właśnie w Japonii nauczyłem się, że odrobina soli posypana na arbuza zdecydowanie wzbogaca jego smak.

Kolejny przeskok i jesteśmy już w 1983 roku. Nikshki i Kiryu są nastolatkami, którym nie straszne bójki i rozprawiają się z grupa bandziorów. Obaj chłopcy czują coś do Yumi i mamy okazję obserwować początki trójkąta miłosnego pomiędzy trójką bohaterów. Trigger Warning! Nastolatkowie palący papierosy, czyli coś co jest w obecnych czasach nie do zaakceptowania w filmie. Jak można tak pokazywać młodzież, która przecież jest cacy i trzyma rączki na kołderce?

Okazuje się, że Yuko – sistra Nishkiyami cierpi na poważną chorobę i trafia do szpitala. Yakuza pokrywa koszty jej leczenia a my poznajemy kolejną niezwykle ważną postać. Kazama to jeden gangsterskich ważniaków, który dba o dobro podopiecznych z naszego domu dziecka. Kiryu i Nishki chcą podążać w ślady Kazamy i planują dołączyć do mafijnej rodziny Dojima.

W tym miejscu poznajemy losy rodzin naszych bohaterów. Kiryu stracił ojca, który był yakuza niskiego szczebla. Rodzice Yuko i Nishkiyamy popełnili samobójstwo bo byli ścigani przez gangsterów. Wygląda na to, że sieroty połączone są z przestępczym światkiem od wczesnego dzieciństwa.

Dwaj bohaterowie decydują się opuścić sierociniec i dołączyć do organizacji. Kiryu zostawia Yumi drobny prezent, który ma sprawić, że będą ze sobą wiecznie połączeni. Chłopaki trafiają do Tokyo i szybko przystosowują się do nowych warunków życia. Kiryu tatuuje sobie smoka na plecach i zostaje Smokiem Dojimy. Trójka głównych bohaterów spotyka się w stolicy Japonii i odnawiają swoją przyjaźń. Yumi nadal nosi pierścionek, który lata wcześniej zostawił jej Kiryu. Ja nie moge przeboleć jak staro wygląda koleś grający młodego bohatera Yakuzy. Z jakiegoś powodu przypomina mi się mem „ How do you do, fellow kids? „ z serialu 30 Rock.

Kolejny przeskok o kilka lat i jesteśmy w 1995 roku. Dokładna data to pierwszy października, czyli sądny dzień z samego początku tego krótkiego filmu. Bohaterowie siedzą w barze, który wielokrotnie odwiedzimy w grze i rozprawiają o życiu. Kiryu awansował w mafii i będzie miał okazje otworzyć własną rodzinę podległa Kazamie. Wszyscy są szczęśliwi i jest sielankowo. To oznacza, ze za chwilę musi uderzyć tragedia. No może nie do końca sielankowo bo Nishki wyjawia, że jego siostra będzie miała decydująca operację ostatniej szansy. W razie niepowodzenia nie ma dla niej już nadziei. Jednak co może pójść nie tak jeśli wszystkie inne sposoby uzdrowienia jej już zawiodły?

Kiryu idzie z walizką pieniędzy do Kazamy i rozmawiają na temat sierocińca. Pogawędka zostaje przerwana przez telefon. Okazuje się, ze szef rodziny Dojima porwał Yumi. Kazama próbuje powstrzymać wściekłego Kiryu lecz Smoka Dojimy nic nie zatrzyma.

Okazuje się, ze Nishki zabił Dojimę by uratować Yumi. Dziewczyna jest jednak poobijana i nie wygląda zbyt dobrze. Kiryu trafia na miejsce zabroni i każe uciekać pozostałej dwójce a on zajmie się całą sprawą. Ten moment zadecyduje o losach wielu osób. Jednak to pokazuje dobrze jakiego typu bohaterem jest Kiryu. Koleś gotów jest poświęcić swoje życie by jego przyjaciel mógł spędzić czas ze swoją siostrą przed ważną operacją.

Smok Dojimy zostaje przesłuchany i bierze na barki odpowiedzialność za morderstwo chroniąc zarówno Yumi jak i Nishkiyamę. Policji to nie przeszkadza bo nikt nie lubi mieszać się w gangsterskie porachunki.

Niestety w wyniku całego zamieszania Yumi straciła pamięć i uciekła Nishikyamie. Bohaterka jakimś cudem trafia do sierocińca ze swojej młodości, gdzie spotyka Kazamę. Koniec

Teraz jesteśmy zaatakowani przez trailer oryginalnej Yakuzy, gdzie będziemy mieli okazję poznać dalsze losy bohaterów w 10 lat po wydarzeniach z tej produkcji.

Swoją drogą Yakuza Kiwami sprawiła, ze kompletnie zapomniałem jak oryginalna gra wyglądała na PlayStation 2. Dlatego zobaczenie tego trailera było trochę szokującym doznaniem. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło bo ja nagle mam ochotę na jeszcze więcej Yakuzy.

Jeśli chodzi o ciekawostki i inne dodatkowe informacje to jak już wspomniałem, ta produkcja to prolog zarówno dla pierwszej odsłony cyklu Yakuza jak i pełnometrażowego filmu będącego adaptacją tej gry. Całość została podzielona na cztery części i udostępniona na za darmo na europejskiej stronie promującej pierwszą grę. W końcu premiera Yakuzy na zachodzie była sporym wydarzeniem, w które Sega włożyła sporo kasy. Całość okazała się sporym fiaskiem, ale czego się spodziewać po nowym IP pojawiającym się w tym samym czasie co nowa generacja konsol?

Na szczęście Yakuza 0 jakimś cudem okazała się hitem i wszyscy pokochali japońską serię. Dzięki temu ostatnie dwa lata to nawałnica gier z tej marki. Począwszy od rimejków dwóch pierwszych części z PS2 po spin-off w uniwersum Fist of North Star. Teraz na rynku ląduję kolejny spin-off zatytułowany Judgement. Yakuza w końcu uzyskała należne sobie miejsce pośród szlachty gier wideo.

Z perspektywy fana serii to filmidło jest całkiem udane. 40 minut służy jedynie jako szybkie wprowadzenie i nie ma zbyt wiele czasu na przybliżenie nam postaci i ich losów. W Prologu pojawia się jednak trochę fajnych informacji na temat bohaterów sprzed wydarzeń z gry i dostajemy trochę więcej kontekstu dla tego co będzie dziać się dalej.

Jako osobna produkcja Like a Dragon – Prologue wypada trochę słabiej. Mamy zarys ciekawej gangsterskiej historii, ale ze względu na to, że całość trwa tylko 40 minut i pokazuje nam bohaterów na przestrzeni około 20 lat, nie ma czasu na to by posiedzieć nad jakimkolwiek elementem. Gdyby jednak wydłużyć tą produkcje do jakichś 2 godzin i zrobić z niej pełnometrażowy film to mielibyśmy genialne gangsterskie filmidło. W końcu jest tutaj wszystko czego potrzeba do stworzenia udanego filmu o japońskiej mafii. Strzelaniny, bójki, trójkąty miłosne, honor, zemsta, dramatyczne momenty, tutaj jest po prostu wszystko.

Mimo pewnych braków wynikających głównie z tego, że Like a Dragon – Prologue ma być jedynie wprowadzeniem do świata gry, mamy tutaj do czynienia z jedna z lepszych adaptacji gry wideo jakie kiedykolwiek powstały. Ciekawe czy kontynuacja za którą odpowiada legendarny Takashi Miike będzie równie dobra. Tego dowiecie się z (któregoś z) kolejnych odcinków Coś tu nie gra.

Coś tu nie Gra – Super Mario Bros.: The Great Mission to Rescue Princess Peach!

Mario to jedna z największych gwiazd w świecie gier wideo. Pocieszny hydraulik debiutował wiele lat temu i z miejsca stał się maskotką Nintendo. Ten dosyć nietypowy bohater był świadkiem i uczestnikiem wielu ważnych wydarzeń w branży gier wideo. Mario jest ikoną i ma status międzynarodowej gwiazdy. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że pierwszy film bazujący na grze wideo koncentrował się na przygodach wąsatego pana w ogrodniczkach. Nie mówię jednak o niesławnym filmie z 1993 roku. Mario debiutował na srebrnym ekranie już w 1986. Co to był za debiut!

Super Mario Bros.: The Great Mission to Rescue Princess Peach! to angielska nazwa filmu animowanego, który był początkiem przygody Mario na wielkim ekranie. Produkcja ta pojawiła się w 1986 roku w japońskich kinach po wybuchu manii związanej z premierą Super Mario Bros. Cała Japonia zakochała się w grze o hydrauliku i każdy miał ochotę na więcej. Skala sukcesu legendarnej platformówki była tak olbrzymia, że poradnik do niej Super Mario Bros.: The Complete Strategy Guide (スーパーマリオブラザーズ完全攻略本) był najlepiej sprzedającą się książką w Kraju Kwitnącej Wiśni w 1985 i 1986 roku. Nintendo postanowiło kuć żelazo puki gorące i dlatego w mniej niż rok po premierze Super Mario Bros. na rynku pojawił się sequel znany na zachodzie jako Lost Levels. W tym samym czasie do kin trafił film Sūpā Mario Burazāzu: Piichi-hime Kyūshutsu Dai Sakusen! (スーパーマリオブラザーズ ピーチ姫救出大作戦! ).

Fabuła jest tutaj raczej prosta i mamy do czynienia z tytułem, który mniej więcej oddaje nam historię z gier o przygodach Mario i Luigiego. Dwaj bracia trafiają do magicznej krainy pełnej potworów, grzybów, gwiazdek i monet ukrytych w różnych przedmiotach. Celem Mario jest uratowanie księżniczki porwanej przez potwornego Koopę, czyli krzyżówkę żółwia i smoka. Po drodze bracia muszą pokonać sporo potworów. Film animowany dorzuca do całości proroctwa, kilka nowych postaci i masę zakręconych sekwencji, które nie wydają się mieć większego sensu. Na dokładkę dostajemy tutaj naprawdę niecodzienne zakończenie, które może zszokować widza.

Pewnego pięknego wieczora Mario pogrywa sobie na Famicomie w gierkę o chłopaku walczącym z ołówkami, linijkami i innymi przyborami szkolnymi. Ta metafora trudności przystosowania się do rygoru życia zostaje przerwana przez spięcie i to, że księżniczka Peach wyskakuje z ekranu telewizora wraz z dziesiątkami stworków znanych z Super Mario Bros. Romans pomiędzy najsłynniejszym hydraulikiem a piękną księżniczką zostaje przerwany bo z ekranu wyskakuje również Koopa Trump, znaczy się Bowser z fryzurką stylizowaną na przywódcę wolnego świata. Zakochany Marian jest zdruzgotany podczas gdy jego młodszy brat Luigi naśmiewa się z całej sytuacji. Później słyszymy Mario Rock’n’Roll i oglądamy napisy tytułowe z naszym bohaterem przebranym w meksykański strój. Tak, „kontrowersyjny” kostium z Odyssey najprawdopodobniej debiutował w tym filmie.

Pierwsze 5 minut The Great Mission to Rescue Princess Peach! dobrze prezentuje fabułę serii gier o przygodach wąsatego hydraulika. Dalej jest już trochę gorzej bo twórcy tego filmu stawiają na kilka dosyć oryginalnych pomysłów. Luigi i Mario prowadzą osiedlowy sklepik ze wszystkim od kiełbasy i rzepy po stare buty. Jest to dosyć interesujące rozwiązanie zważywszy na to, że wszystko co wiemy o braciach z gier to to, że są wąsatymi hydraulikami, którzy czasem czasem dorabiają jako cieśla czy robotnik budowlany. Teraz odkrywamy kolejny biznes jaki Mario prowadzi na boku. Na dokładkę Luigi nie nosi swojego rozpoznawalnego stroju. Zielone ciuszki zostały zastąpione przez granatowo-żółte combo, które trochę rozprasza.

Dalej dowiadujemy się, że młodszy brat jest łasy na pieniądze i posiada spora wiedzę na temat kryształów. Luigi rozpoznaje kamyk zostawiony przez Peach jako połowę magicznego klucza pozwalającego dostać się do krainy pełnej skarbów. Nagle znikąd pojawia się pies gąsienica i kradnie kryształ. Mario rusza w pogoń za koszmarnym stworzeniem a my mamy okazję po raz kolejny posłuchać Mario Rock’n’Roll. Finałem tej sekwencji jest moment, w którym bracia wpadają do rury kanalizacyjnej i zostają przeniesieni do innej krainy. Ciekawostką jest tutaj to, ze dowiadujemy się jak okropny jest proces przemieszczania się rurami. Okazuje się, że rury nie są typowymi teleporterami i są pełne ścieków. Oznacza to, że każda podróż między światami w grach z Mario wiąże się z pływaniem w odchodach. Dowiadujemy się także, że Mistrz z serii Było sobie… jest również częścią uniwersum Super Mario Bros.

Dziwna pioseneczka wyjawia nam losy księżniczki Peach i jej relacji z Koopą aka Bowserem. Otóż zły potwór jest władcą sąsiadującego królestwa, który chce poślubić księżniczkę. Ta mu odmawia co prowadzi do porwania jej i rozpętania krwawej wojny. Tylko Mario i Luigi mogą uratować królestwo żyjących grzybków. Z jakiegoś powodu Mario nagle zamienia się w meksykańskiego rewolwerowca a my dowiadujemy się, ze kluczem do uratowania świata jest odnalezienie artefaktów – gwiazdki grzybka i kwiatka.

Kolejna sekwencja to piosenka po której dowiadujemy się, że Luigi jest na tyle głodny, że zjadłby nawet tego dziwacznego psa gąsienice. Sytuacje tą wykorzystuje Goomba częstujący młodszego brata podejrzanymi grzybkami. Nagle Mario zostaje porwany przez gigantycznego latającego żółwia, który chce nakarmić nim swoje pisklęta. Mario zostaje nagle potraktowany jako jedno z piskląt i zaczyna gryźć Luigiego, który został przyniesiony do gniazda jako przekąska. Ja leże rozwalony na podłodze i nie wiem co myśleć. Czy scenka z grzybkami miała być ostrzeżeniem przed narkotykami i tym jak potrafią one negatywnie wpłynąć na człowieka? Może było to nawiązanie do nowego przedmiotu z The Lost Levels. W grze pojawiają się bowiem trujące grzyby, które pozbawiają nas żyć. W każdym razie cały bieg wydarzeń nie ma większego sensu i wygląda na to, że tą scenkę stworzył ktoś pod wpływem grzybków.

Po tej niezwykłej sekwencji wydarzeń Mario odnajduje grzybek artefakt, który z jakiegoś powodu produkuje monety, które przywołują do życia ludki grzybki, które w przeciwieństwie do Toad i reszty są znacznie większe od Mario i Luigiego. Pora na kolejną piosenkę tak aby zachować schemat jeden utwór muzyczny co każde 5 minut filmu. Podczas muzycznej sekwencji Mario rozprawia się z Bullet Billami czyli wściekłymi pociskami a także rośnie do rozmiaru wieżowca po to by po 5 sekundach wrócić do normalnego rozmiaru. Bracia zostają niepodziewanie zaatakowani przez bandę Piranha Plant i dzięki swojemu niezwykłemu szczęściu wychodzą z groźnej sytuacji bez szwanku. Chwilę później Mario musi stawić czoła Lakitu czyli przeklętemu żółwiowi latającemu na chmurce. Ten drań nie raz pozbawił mnie życia podczas przechodzenia Mario, ale tutaj nie stanowi zbyt wielkiego problemu bo bracia pokonują go dzięki łodydze wznoszącej się do nieba. Za niezwykłe męstwo wąsaty hydraulik zostaje nagrodzony kolejnym artefaktem. Minęła połowa filmu i mamy już z głowy dwa z trzech przedmiotów niezbędnych do nakopania Koopie.

Pora na kolejną piosenkę i scenki, gdzie Marian rozprawia się z kolejnymi przeciwnikami znanymi z gry. Na dokładkę w środku tej sekwencji mamy reklamę zupki Mario, która w tamtym okresie dostępna była w japońskich sklepach. To dopiero przedsiębiorczość i product placement. Dlaej bracia trafiają do jaskini, gdzie zastawiono na nich pułapkę. Goomba i Hammer Bro mają Mario w potrzasku, dzięki czemu nie powstrzyma on ceremonii ślubnej.

Na chwilę przenosimy się do zamku, gdzie Bowser i Peach rozmawiają na temat przygotowań do ślubu. Okazuje się, że Koopa to całkiem spoko gość z duszą romantyka. Tylko te przeklęte włosy na Trumpa przeszkadzają mu w pozyskaniu serca ukochanej. Peach wykorzystuje słabość Bowsera i próbuje go wykończyć. Plan okazuje się wpadką a my możemy obejrzeć kolejny teledysk o miłości pomiędzy księżniczką a sklepikarzem.

Wielka ucieczka braci kończy się wizytą w podwodnym świecie, gdzie znajduje się ostatni z artefaktów niezbędnych do zwycięstwa. W filmie pojawia się sekwencja inspirowana najbardziej znienawidzonym elementem gier platformowych z tą różnicą, że tutaj nikt nie musi oddychać pod wodą. Mario z jakiegoś powodu przebiera się za baletnicę i zdobywa gwiazdkę, która umożliwi mu pokonanie Koopy. Dalej mamy starcie z kałamarnicą i latający statek. Czyżby ten film był inspiracją dla poziomów z Super Mario Bros. 3?

Kolejna japońska pop piosenka z lat 80. a my jesteśmy już bardzo blisko końca tej produkcji. Ślub Bowsera i Peach jest trochę przerażający bo rytuały odprawiane podczas tej ceremonii przypominają jakieś przywoływanie demonów a nie związek pomiędzy kochającymi się osobami. Zdałem sobie też sprawę, że Peach jest wielkości ręki Bowsera. Nie wiem jak ich związek ma wypalić. Nie myślę nawet o potencjalnych potomkach.

Na szczęście ceremonia zostaje przerwana przez naszego wąsatego bohatera. Mamy okazję obserwować sekwencję rodem z gry, gdzie Mario przedziera się przez zamek pełen pułapek by stawić czoło Koopie. Mario wykorzystuje artefakty by nakopać przeciwnikowi, ale nagle wskakuje kolejna reklama produktu dostępnego w sklepach. Tym razem jest to posypka do ryżu sygnowana przez samego Mariana. Jest to trochę dziwna reklama bo przez żarełko Mario niemalże ginie. Na szczęście Luigi przychodzi z pomocą i nasz nietypowy bohater pokonuje Bowsera.

Na koniec zostaje nam zapodany największy twist w historii kinematografii. Po całym filmie spodziewamy się, że Mario i księżniczka Peach będą żyli długo i szczęśliwie. Jednak twórcy tej bajki mają odmienne zdanie na ten temat. Okazuje się, że niezwykle szkaradny pies towarzyszący braciom podczas ich wyprawy jest księciem, który ożeni się z Peach. Mario zostaje ze swoim bratem i ręką … w nocniku i w podziękowaniu za swoje bohaterstwo może obserwować jak jego ukochana obściskuje się z innym facetem, który prawdopodobnie kilka minut wcześniej lizał swój tyłek jako pies. Jakby tego było mało scena po napisach końcowych pokazuje, ze Bowser przejął sklep, którym zarządzał Mario. To dopiero pech. Nie dosyć że nasz bohater stracił ukochaną to musi wrócić do pracy jako hydraulik bo ktoś wykosił go z interesu.

Super Mario Bros.: The Great Mission to Rescue Princess Peach! to naprawdę niezwykle interesująca rzecz. Pierwsze co zauważyłem podczas oglądania to to, że praktycznie w każdej scenie bracia Mario wyglądają tak jakby byli po jakiejś solidnej porcji narkotyków. Dziwne miny i oczy latające na wszystkie strony połączone z tłami, które są czasami psychodeliczne tworzą mieszankę, której się nie spodziewałem w bajcie o pociesznej maskotce Nintendo. Całość nie jest specjalnie śmieszna i raczej wpisuje się do niezwykle dziwnych/głupich bajek, które nie mają większego sensu. Jednak trudno spodziewać się czegoś innego biorąc pod uwagę materiał źródłowy. Pioseneczki, dziwne reklamy i sekwencje, które nie mają większego sensu. Do tego brutalne, ale zaskakująco realistyczne zakończenie, gdzie pulchny bohater zostaje wykiwany przez księżniczkę. Całość wypada jednak dosyć dobrze i ogląda się to całkiem przyjemnie. Biorąc pod uwagę tematykę Super Mario Bros. mogło być znacznie gorzej.

Na sam koniec odrobina ciekawostek związanych z tą produkcją. The Great Mission to Rescue Princess Peach! trafiło do kin wraz z wideo poradnikiem jak przejść Super Mario Bros. 2 aka The Lost Levels. Całkiem ciekawy pomysł, który potencjalnie mógł przynieść korcie. W Końcu była to epoka przed wideo poradnikami i Let’s Playami dostępnymi w internecie. Jak ktoś chciał obejrzeć jak przejść dany pozioma arcytrudnej gry to musiał wybrać się do kina.

Kilka scenek z tego filmu prawdopodobnie zainspirowało elementy pojawiające się w kolejnych odsłonach cyklu o Mario. Mamy gigantycznego hydraulika, latający statek czy walkę pomiędzy Bowserem a Mario, która została odegrana w podobny sposób w Super Mario 64.

Co ciekawe to w tym filmie po raz pierwszy pojawił się watek ślubu pomiędzy Peach a Bowserem. Coś co wydaje nam się z jakiegoś powodu oczywiste, czyli wielki zielony potwór porywający księżniczkę by ją poślubić debiutowało właśnie tutaj.

Na początku filmu Mario gra na Famicomie, czyli japońskiej wersji NESa. Oznacza to, że w uniwersum filmu może istnieć, gra której bohaterem jest Mario. Ja wolę jednak teorię, gdzie Super Mario Bros. powstaje dopiero po wydarzeniach z tej bajki. Mario i Luigi tworzą grę na podstawie swojej niezwykłej przygody i zarabiają krocie po tym jak stracili swój sklep spożywczy.

Ten film to także jedna z pierwszych wersji Mario Bros. gdzie zarówno Luigi jak i Peach są wyżsi od Mariana. Na dokładkę jest to jeden z pierwszych razy, kiedy księżniczka jest blondynką. W samej grze z powodów ograniczeń technologicznych włosy Peach były czerwone.

Bardziej spostrzegawcze osoby mogły zauważyć, że kolory głównych bohaterów nie do końca zgadzają się z tym do czego jesteśmy przyzwyczajeni. W filmie Mario nosi czerwone ogrodniczki i niebieską koszulę co jest odwrotnością tego do czego przyzwyczaiły nas nowe gry z hydraulikiem w roli głównej. Może się to wydawać o tyle dziwne, że w Super Mario Bros. czyli tytule, który zainspirował ten film główny bohater miał co prawda czerwone spodnie, ale nosił oliwkową koszulę. Wdzianko takie jak w filmie pojawiło się w oryginalnej inkarnacji Mario znanej jako Jumpman z gry Donkey Kong. Co ciekawe ten sam strój co w filmie pojawił się na okładce japońskiej wersji Super Mario Bros. 2.

Jeśli chodzi o młodszego brata to sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Zacznijmy od tego, że Luigi jest nierozerwalnie powiązany z kolorem zielonym co samo w sobie jest zbiegiem okoliczności. Shigeru Miyamoto w wywiadzie dla magazynu The Rolling Stone przyznał, że kolorki młodszego brata to efekt skopiowania kolorów żółwi przeciwników z Mario Bros. czyli gry w której Luigi debiutował. Jeśli chodzi o żółtą koszulę i niebieskie spodnie z niebieską czapką to w takiej wersji Luigi pojawia się jedynie w porcie Mario Bros. stworzonym dla Atari XE. Mamy więc albo bardzo niszowe nawiązanie do portu jednej ze starszych gier w serii, albo ktoś przeoczył jak naprawdę powinien wyglądać młodszy brat Mariana.

Muszę przyznać, że ten film to całkiem interesujące przeżycie. Niby głupiutka animacja, która nie powala swoją jakością. Jednak z perspektywy czasu jest to jedna z wierniejszych i lepszych adaptacji gier wideo jakie powstały. Super Mario Bros.: The Great Mission to Rescue Princess Peach! wykorzystuje sporo elementów charakterystycznych dla gry o hydrauliku i na dokładkę dodaje pewne elementy, które pojawią się w kolejnych odsłonach. Po mojemu to całkiem sporo, zwłaszcza w porównaniu z filmem aktorskim, który pojawił się w kinach kilka lat po premierze tego tytułu. Fani Nintendo mogą sprawdzić tą zakręconą produkcję, ale należy się liczyć z tym że filmidło to szybki skok na kasę wykonany przez bandę kolesi na szprycowanych jakimiś mocnymi grzybkami.

Coś tu nie Gra – Like a Dragon – Prologue

Yakuza to naprawdę niezwykła seria gier, o których mówić można godzinami. Opowieść o tym jak ambitny tytuł okazał się wpadką na zachodzie i przez wiele lat był czymś niszowym i olanym przez wydawcę po to by nagle eksplodować i stać się docenionym hitem, zasługuje na solidny film dokumentalny. Ten odcinek coś tu nie gra skupi się jednak na samiuśkim początku przygody z Yakuzą. Dokładniej mówiąc dzisiaj ponawijam o Like a Dragon – Prologue, czyli krótkim filmie promującym Yakuzę.

Like a Dragon – Prologue, to film typu Original Video wydany krótko po premierze pierwszej odsłony cyklu Yakuza w Japonii. Tytuł odnosi się tutaj do japońskiej nazwy serii – Ryu ga Gotoku, czyli Like a Dragon i faktu, że produkcja jest prologiem zarówno do wydarzeń z gry jak i pełnometrażowego filmu, który powstawał w tym samym czasie.

Ten 40 minutowy film pokazuje nam młodość bohaterów pierwszej odsłony cyklu Yakuza. Głowny bohater cyklu – Kiryu jest przesłuchiwany przez policję w sprawie morderstwa przywódcy lokalnej mafii. My dowiadujemy się jak doszło do tego zdarzenia i poznajemy bohaterów tragedii do jakiej dojdzie w grze.

Całość rozpoczyna się sekwencją ze słonecznikami i dziećmi bawiącymi się w słońcu. Po chwili przeskakujemy do momentu, w którym nasz napakowany bohater przyznaje się do zabicia patriarchy swojej mafijnej rodziny – klanu Dojima. Na ekranie pojawia się data 01.10.1995 i Kiryu, który z jakiegoś powodu wygląda jakby miał 60 lat jest przesłuchiwany. Nagły przeskok do panny, która wygląda jak duch. Czyżby zapowiadał się horrorek? Nie to tylko Yumi, która jest centralną postacią całego zamieszania i film w znacznym stopniu przybliża nam jej historię.

Cofamy się w czasie do 1980 roku i obserwujemy strzelaninę pomiędzy rywalizującymi z sobą ugrupowaniami japońskiej mafii. Scena w prost z klasycznych filmów o gangsterach kończy się masą zgonów. Pośród ofiar wymiany ognia jest też grupa cywilów, w tym rodzince młodej dziewczynki, która jakimś cudem uniknęła obrażeń. No chyba że weźmiemy uwagę zryta psychikę i koszmary do końca życia o tym jak ciała jej rodziców wybuchały jak chińskie arbuzy naszpikowane „GMO”.

Dalej przeskakujemy do domu dziecka, gdzie młody Kiryu wraz ze swoim przyjacielem Nishkiyamą i jego siostrą Yuko gadają o nowym przybyszu. Yumi dotknięta przez przerażające wydarzenia jest w stanie traumy i izoluje się od świata. Jednak siła przyjaźni jest w stanie wszystko przezwyciężyć i czwórka dzieci bawi się dobrze ze swoim opiekunem. Mamy standardową dla japońskich filmów scenkę z jedzeniem arbuzów latem. Swoją drogą to właśnie w Japonii nauczyłem się, że odrobina soli posypana na arbuza zdecydowanie wzbogaca jego smak.

Kolejny przeskok i jesteśmy już w 1983 roku. Nikshki i Kiryu są nastolatkami, którym nie straszne bójki i rozprawiają się z grupa bandziorów. Obaj chłopcy czują coś do Yumi i mamy okazję obserwować początki trójkąta miłosnego pomiędzy trójką bohaterów. Trigger Warning! Nastolatkowie palący papierosy, czyli coś co jest w obecnych czasach nie do zaakceptowania w filmie. Jak można tak pokazywać młodzież, która przecież jest cacy i trzyma rączki na kołderce?

Okazuje się, że Yuko – sistra Nishkiyami cierpi na poważną chorobę i trafia do szpitala. Yakuza pokrywa koszty jej leczenia a my poznajemy kolejną niezwykle ważną postać. Kazama to jeden gangsterskich ważniaków, który dba o dobro podopiecznych z naszego domu dziecka. Kiryu i Nishki chcą podążać w ślady Kazamy i planują dołączyć do mafijnej rodziny Dojima.

W tym miejscu poznajemy losy rodzin naszych bohaterów. Kiryu stracił ojca, który był yakuza niskiego szczebla. Rodzice Yuko i Nishkiyamy popełnili samobójstwo bo byli ścigani przez gangsterów. Wygląda na to, że sieroty połączone są z przestępczym światkiem od wczesnego dzieciństwa.

Dwaj bohaterowie decydują się opuścić sierociniec i dołączyć do organizacji. Kiryu zostawia Yumi drobny prezent, który ma sprawić, że będą ze sobą wiecznie połączeni. Chłopaki trafiają do Tokyo i szybko przystosowują się do nowych warunków życia. Kiryu tatuuje sobie smoka na plecach i zostaje Smokiem Dojimy. Trójka głównych bohaterów spotyka się w stolicy Japonii i odnawiają swoją przyjaźń. Yumi nadal nosi pierścionek, który lata wcześniej zostawił jej Kiryu. Ja nie moge przeboleć jak staro wygląda koleś grający młodego bohatera Yakuzy. Z jakiegoś powodu przypomina mi się mem „ How do you do, fellow kids? „ z serialu 30 Rock.

Kolejny przeskok o kilka lat i jesteśmy w 1995 roku. Dokładna data to pierwszy października, czyli sądny dzień z samego początku tego krótkiego filmu. Bohaterowie siedzą w barze, który wielokrotnie odwiedzimy w grze i rozprawiają o życiu. Kiryu awansował w mafii i będzie miał okazje otworzyć własną rodzinę podległa Kazamie. Wszyscy są szczęśliwi i jest sielankowo. To oznacza, ze za chwilę musi uderzyć tragedia. No może nie do końca sielankowo bo Nishki wyjawia, że jego siostra będzie miała decydująca operację ostatniej szansy. W razie niepowodzenia nie ma dla niej już nadziei. Jednak co może pójść nie tak jeśli wszystkie inne sposoby uzdrowienia jej już zawiodły?

Kiryu idzie z walizką pieniędzy do Kazamy i rozmawiają na temat sierocińca. Pogawędka zostaje przerwana przez telefon. Okazuje się, ze szef rodziny Dojima porwał Yumi. Kazama próbuje powstrzymać wściekłego Kiryu lecz Smoka Dojimy nic nie zatrzyma.

Okazuje się, ze Nishki zabił Dojimę by uratować Yumi. Dziewczyna jest jednak poobijana i nie wygląda zbyt dobrze. Kiryu trafia na miejsce zabroni i każe uciekać pozostałej dwójce a on zajmie się całą sprawą. Ten moment zadecyduje o losach wielu osób. Jednak to pokazuje dobrze jakiego typu bohaterem jest Kiryu. Koleś gotów jest poświęcić swoje życie by jego przyjaciel mógł spędzić czas ze swoją siostrą przed ważną operacją.

Smok Dojimy zostaje przesłuchany i bierze na barki odpowiedzialność za morderstwo chroniąc zarówno Yumi jak i Nishkiyamę. Policji to nie przeszkadza bo nikt nie lubi mieszać się w gangsterskie porachunki.

Niestety w wyniku całego zamieszania Yumi straciła pamięć i uciekła Nishikyamie. Bohaterka jakimś cudem trafia do sierocińca ze swojej młodości, gdzie spotyka Kazamę. Koniec

Teraz jesteśmy zaatakowani przez trailer oryginalnej Yakuzy, gdzie będziemy mieli okazję poznać dalsze losy bohaterów w 10 lat po wydarzeniach z tej produkcji.

Swoją drogą Yakuza Kiwami sprawiła, ze kompletnie zapomniałem jak oryginalna gra wyglądała na PlayStation 2. Dlatego zobaczenie tego trailera było trochę szokującym doznaniem. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło bo ja nagle mam ochotę na jeszcze więcej Yakuzy.

Jeśli chodzi o ciekawostki i inne dodatkowe informacje to jak już wspomniałem, ta produkcja to prolog zarówno dla pierwszej odsłony cyklu Yakuza jak i pełnometrażowego filmu będącego adaptacją tej gry. Całość została podzielona na cztery części i udostępniona na za darmo na europejskiej stronie promującej pierwszą grę. W końcu premiera Yakuzy na zachodzie była sporym wydarzeniem, w które Sega włożyła sporo kasy. Całość okazała się sporym fiaskiem, ale czego się spodziewać po nowym IP pojawiającym się w tym samym czasie co nowa generacja konsol?

Na szczęście Yakuza 0 jakimś cudem okazała się hitem i wszyscy pokochali japońską serię. Dzięki temu ostatnie dwa lata to nawałnica gier z tej marki. Począwszy od rimejków dwóch pierwszych części z PS2 po spin-off w uniwersum Fist of North Star. Teraz na rynku ląduję kolejny spin-off zatytułowany Judgement. Yakuza w końcu uzyskała należne sobie miejsce pośród szlachty gier wideo.

Z perspektywy fana serii to filmidło jest całkiem udane. 40 minut służy jedynie jako szybkie wprowadzenie i nie ma zbyt wiele czasu na przybliżenie nam postaci i ich losów. W Prologu pojawia się jednak trochę fajnych informacji na temat bohaterów sprzed wydarzeń z gry i dostajemy trochę więcej kontekstu dla tego co będzie dziać się dalej.

Jako osobna produkcja Like a Dragon – Prologue wypada trochę słabiej. Mamy zarys ciekawej gangsterskiej historii, ale ze względu na to, że całość trwa tylko 40 minut i pokazuje nam bohaterów na przestrzeni około 20 lat, nie ma czasu na to by posiedzieć nad jakimkolwiek elementem. Gdyby jednak wydłużyć tą produkcje do jakichś 2 godzin i zrobić z niej pełnometrażowy film to mielibyśmy genialne gangsterskie filmidło. W końcu jest tutaj wszystko czego potrzeba do stworzenia udanego filmu o japońskiej mafii. Strzelaniny, bójki, trójkąty miłosne, honor, zemsta, dramatyczne momenty, tutaj jest po prostu wszystko.

Mimo pewnych braków wynikających głównie z tego, że Like a Dragon – Prologue ma być jedynie wprowadzeniem do świata gry, mamy tutaj do czynienia z jedna z lepszych adaptacji gry wideo jakie kiedykolwiek powstały. Ciekawe czy kontynuacja za którą odpowiada legendarny Takashi Miike będzie równie dobra. Tego dowiecie się z (któregoś z) kolejnych odcinków Coś tu nie gra.

Silent Hill

Gdybym miał wskazać 5 moich ulubionych gier w historii bez wątpienia znalazłby się pośród nich Silent Hill 2. Uwielbiam cykl o Cichym Wzgórzu i chciałbym by był on jak najpopularniejszy. Dlatego też byłem zadowolony, że ktoś w końcu zdecydował się przenieść dzieło Konami z mojego kineskopowego ekranu na ten srebrny. Oczywistym było to że na filmidle się zawiodę. Jednak czy moje narzekania są uzasadnione?

Film Silent Hill opowiada o Sharon – adoptowanym dziecku, która chodzi we śnie i mamrocze coś o jakimś Silent Hill. Rodzice postanawiają się dowiedzieć więcej o przypadłości córki. Dlatego też zdesperowana matka o imieniu Rose postanawia wybrać się z dzieckiem do najprawdopodobniej przyzywającego je we śnie miejsca. Nie będę komentował jak bardzo logicznym posunięciem jest wybieranie się z dzieckiem do miejsca, które gnębi je w koszmarach i jest najprawdopodobniej kolebką zła. W każdym razie po drodze do celu dochodzi do wypadku drogowego i Sharon znika z samochodu. Matka wraz z napotkaną policjantką – Cybil wyrusza na poszukiwanie swojego skarbu po drodze odkrywając sekrety zamglonego miasteczka. W tym samym czasie ojciec rozpoczyna poszukiwanie żony i córki i napotyka policjanta, który wie coś o historii Cichego Wzgórza.

Później mamy wątki kultu i inne pierdoły. W każdym razie gra łączy elementy fabuły pierwszego filmu z radosną twórczością scenarzystów. Baza pozostaje ta sama. Rodzic poszukuje swej córki w tajemniczym miasteczku, w którym istnieje dziwaczny kult. Jednak gdy przechodzimy bardziej do szczegółów pojawiają się naprawdę istotne różnicę. I nie mówię tylko o płci rodzica, który poszukuje dziecka. Chodzi o to, że historia kultu starającego się sprowadzić swego boga poprzez zapłodnienie dziecka zostaje zamieniona w standardowe horrorowe przynudzanie. Przywołanie całej mitologii Silent Hill mogło być problematyczne. Film jednak kastruje najciekawsze elementy materiału źródłowego i zastępuje je sztampowymi rozwiązaniami o zemście wiedźmy.

Fabuła filmu nie jest zła ale koniec końców zostaje schrzaniona. Fani gier dostają gorszą wersję znanej historii, która ma luki i jest zdecydowanie mniej interesująca od pierwowzoru. Osoby nie obeznane z Silentami mają natomiast masę bełkotu i praktycznie niezrozumiałą historię z zakończeniem wprost od M. Night Shyamalana . Nie żeby dało się przenieść fabułę gry w jakiś łatwy sposób do filmu ale to co mamy i tak brzmi jak stek nie mających sensu haseł wyjętych wprost z gry.

Dlaczego nienawidzę filmu Silent Hill? Pewnie dlatego, że uwielbiam grę i nie mogę pozytywnie ocenić niczego co nie jest przynajmniej na podobnym poziomie. Dodatkowo wkurzają mnie gówniane zmiany, które nie dają żadnych pozytywów. Po kiego zmieniać bohatera na babę? Po co wrzucać wątek z ojcem starającym się znaleźć córkę i żonę? Dlaczego sektę trzeba było przerobić na jakiś dziwny odłam chrześcijan bawiący się w palnie jako metodę oczyszczania duszy? Po kiego grzyba było robić z drugiej połowy filmu jakieś badziewie o zemście ducha? No i dlaczego Piramidogłowy???

Jeśli jeszcze zatrzymamy się na chwilę przy fabule i zaczniemy ją analizować to dość szybko wyłażą z niej wszystkie nieścisłości i głupoty. Dlaczego główna bohaterka atakowana jest przez potwory? Dlaczego plan zemsty został tak tandetnie zaplanowany? To tylko dwa podstawowe pytania. A jest ich cała masa. W normalnych warunkach jestem w stanie przymknąć oko na nielogiczne elementy filmideł. Jednak tutaj takie pierdoły są strasznie drażniące.

Poważną wadą tego filmu jest jego struktura. Obecność ojca w filmie jest tylko po to by pomiędzy niby strasznymi scenami serwować nam ekspozycję co niespecjalnie się sprawdza. Identyczną fabułę dałoby się zaprezentować w zdecydowanie mniej czasu pomijając sekwencje, które okazują się być tylko zapychaczami. Najgorsza jest jednak dziewczynka grająca Sharon. Jest ona nieziemsko wnerwiająca. Ja nawet jako jej ojciec nie narażałbym swego życia dla bachora.

To co należy poczytać za spory plus produkcji to oprawa wizualna. Lokacje wyglądają naprawdę świetnie a większość scen wygląda bardzo dobrze. Design potworów też jest całkiem spoko i mniej więcej wszystko z wyjątkiem końcówki jest na poziomie.

Za muzykę odpowiada człowiek, który sprawił, że gry są takim niesamowitym przeżyciem – Akira Yamaoka. Mamy utwory wprost z materiału źródłowego, które sprawdzają się tutaj idealnie i nadają produkcji odpowiednią atmosferę.

Film się ludziom podoba i rozumiem, że mają ku temu powody. Sam może miałbym do niego trochę inny stosunek. Gdyby tak zamiast Cichego Wzgórza dostalibyśmy Niegłośne Pagórki. Wtedy to może nawet byłbym fanem tej produkcji. Niestety jest tak jak jest i dostajemy coś niegodnego noszenia nazwy Silent Hill. Film tym samym dołącza do komiksów i kiepskich gier wideo, które tylko zaniżają poziom marki. Należy jednak przyznać, że filmidło to wypada zdecydowanie lepiej od większości adaptacji gier wideo. Zwłaszcza swojego sequela, który jest objawioną sraczką zrobioną na kliszę filmową.

Warcraft: Początek

Warcraft: Orcs & Humans było drugą grą RTS w jaką zagrałem w swoim życiu Produkcja ta scementowała moją miłość do gatunku i zachęciła mnie do bycia graczem komputerowym. Kolejne odsłony cyklu towarzyszyły mi w dorastaniu. Warcraft II było grą jaką kupiłem na własny PC, a Warcraft III jest grą na którą wydałem kasę ze swojej pierwszej wypłaty. Dlatego też darzę tą markę studia Blizzard wyjątkowym sentymentem. Nie mogłem więc obojętnie przejść obok filmu zatytułowanego Warcraft: Początek. Czyżby nadeszła pora by zdetronizować Mortal Kombat jako najlepszą adaptację gry wideo? Może jednak amerykańcy krytycy mieszający to filmidło z błotem mają racje?

Fabuła megaprodukcji w reżyserii Duncana Jonesa opisuje pierwszy kontakt ludzi z orkami. Mamy więc historię wojny pomiędzy hordą a broniącymi swej ziemi ludźmi. Wszystko zaczyna się od przejścia zielonoskórych przez magiczny portal prowadzący ich do krainy Azeroth. Dowiadujemy się, że świat z którego pochodzą orkowie umiera i klany tych stworzeń zjednoczyły się pod przywództwem władającego czarną magią Gul’dana. Plan hordy sprowadza się do tego, że mała grupka orków zaatakuje drugą stronę i zbierze odpowiednio dużą grupę jeńców. Zostaną oni wykorzystani do rytuału pozwalającego przywołać do Azeroth wszystkich orków. Ludzie muszą przeciwstawić się tej inwazji. W tle jest jeszcze kwestia nieczystych sił zamieszanych w całą sprawę a także kilka wątków pobocznych. Wydarzenia obserwujemy z perspektywy kilku osób stojących po obu stronach barykady. Durotan to szlachetny przywódca jednego z plemion orków, któremu narodził się syn. Dąży on do tego by współplemieńcy się opamiętali i odrzucili czarną magię Gul’dana. Obok niego mamy Garonę. Jest ona w połowie orkiem i stara się w jakiś sposób pojednać obie zwaśnione strony. Ludzi reprezentuje Lothar – dzielny bohater i dowódca wojsk królestwa. Jednym z wątków pobocznych fiomu jest to, że ma on syna chcącego iść w jego ślady. Jest jeszcze czarodziej Khadgar i król Llane. Ten pierwszy jest w produkcji po to by wykryć większy spisek i pokazać nam skrawek elementów mistycznych jakie pojawiają się w uniwersum Warcraft. Władca ma być przykładem wspaniałego przywódcy dążącego do pokoju i dobrobytu swoich poddanych. Zbyt duża ilość postaci na których skoncentrowane jest to filmidło jest jednym z większych problemów produkcji. Całość sprowadza się do skakania z miejsca na miejsce, żeby zobaczyć co w danej chwili robi jakaś postać. Praktycznie każda scena dzieje się w innym miejscu i dotyczy innej postaci. Sprawia to, że fabuła jest bardzo miałka. Przez prawie dwie godziny oglądamy ciąg luźno powiązanych ze sobą sekwencji. Dzieje się tak po części ze względu na to, że postacie są bardzo słabo nakreślone. Durotan jest jedynym bohaterem któremu poświecono większą uwagę i pokazano jego charakter.

Warcraft: Początek w znacznym stopniu bazuje na tym co znamy zarówno z cyklu Warcraft jak i z World of Warcraft. Fabuła jest dość wierna oryginałowi. Doszło jednak do wielu uproszczeń i zmian, które trochę udziwniają całość. Pisanie o nich spoilowałoby ważniejsze elementy produkcji. Ograniczę się więc do informacji o tym, że Orgrim Doomhammer – jedna z ważniejszych postaci została kompletnie zmieniona.

Jako fan gier startegicznych, który odbił się od WoW po pierwszym albo drugim dodatku miałem problem z tym jak poprowadzono konflikt pomiędzy orkami a ludźmi. Mamy sytuacje dość oczywistą, gdzie jedna strona to wcielone zło dążące do podboju i zniszczenia wszystkiego. Nie da się tego uniknąć bo fabuła pierwszych gier opiera się na tym, że horda postanawia podbić królestwo „mięczaków”. Żyjące w zgodzie z sąsiadami państwo przestawione jest barbarzyńcom, który dążą do zagłady. Jednak głównym bohaterem filmu i najlepiej nakreśloną postacią jest Durotan – czyli jeden z tych złych. Z jakiegoś powodu mamy mu współczuć i kibicować jego działaniom? Kompletnie nie rozumiałem dlaczego zdecydowano się na taki dziwaczny zabieg. Zrozumiałbym gdyby obie strony zaprezentowano w jakichś odcieniach szarości i przedstawiono brzydali jako coś więcej niż żądne krwi bestie. Ewentualnie starano się wytłumaczyć dlaczego zielonoskórzy zachowują się w taki a nie inny sposób. Blizzard mniej więcej od czasów Warcraft III wciska nam kit na temat tego, że zielonoskórzy są ofiarą, trzeba starać się ich zrozumieć i docenić to jak olbrzymie znaczenie w ich kulturze ma honor. Duncan Jones też stara się pójść w tą stronę ale mu to kompletnie nie wychodzi. Szkoda bo Durotan jest dobrą bazą do przedstawienia orków jako trochę bardziej skomplikowanych stworzeń. Niestety jest on wyjątkiem wyróżniającym się zdecydowanie na tle reszty grupy.

Ma to olbrzymie znaczenie dla osób kompletnie „zielonych” w temacie orków i samego Warcrafta. Bez kontekstu z gier cały film nie trzyma się kupy. Mamy pełno dziwnych nazw i pojęć, które maja coś dla nas znaczyć. Wiele kwestii jest potraktowanych po macoszemu i mamy się domyśleć o co w tym wszystkim biega.  Nic chyba nie przebije  magi fel. Przez cały film słyszymy, że to coś bardzo złego i tak dalej ale nikt nie raczył nam wytłumaczyć czym fel ma się różnić od zwykłych czarów albo jakie są efekty korzystania z tej mocy. Podobnie jest z masą innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy. Mamy na przykład krasnoludy i elfy, które pojawiają się w filmie na jakieś 5 sekund. Widzimy jak obradują nad stworzeniem sojuszu z ludźmi by przeciwstawić się orkom. Przeciętny widz do tego momentu nie miał nawet pojęcia, że w Azeroth istnieją elfy. Podobnie jest z wątkami związanymi z magią. Jesteśmy rzucani z miejsca na miejsce by poznać postacie, które coś robią z jakiegoś powodu pilnują świata przed czymś. Podczas seansu byłem przekonany, że z łódzkiej kopii filmu wyleciały jakieś kluczowe sceny mające widzom wytłumaczyć kim są pewne postacie i jaką pełnią rolę. Niestety okazało się, że Silver Screen ma dokładnie taką samą wersję filmu jak reszta świata. Po prostu ktoś zdecydował się nam nie pokazać kilku ważnych rzeczy. Dlatego też licze na jakąś wersje reżyserską filmu, gdzie wszystkie wycięte sceny zostaną przywrócone i całośc nabierze większego sensu.

Gra aktorska w tej produkcji po prostu leży i kwiczy. Jeśli stworzenia CGI są zdecydowanie bardziej przekonywujące od tego co wykonują ludzie to mamy poważny problem. Nie jest to jednak wina aktorów ale kiepski scenariusz. Żadna z ludzkich postaci nie jest zbyt dobrze nakreślona. Nikomu nie poświecono tyle uwagi by zainteresować widzów. Teoretycznie naszym herosem ma być Lothar. Ale ma on tyle osobowości co rycerzyki, które posyłaliśmy na śmierć w RTSie. Jeszcze dochodzi do tego bełkot bzdurnych tekstów wygłaszanych przez aktorów. W jednej ze scen pojawia się Glenn Close by powiedzieć dwa głupie, pseudo-mistyczne zdania. Wypadają one tak samo nieprzekonywająco jak upchany na siłę romantyczny wątek pomiędzy dwójką bohaterów. Najgorzej ze wszystkich wypada Ben Foster. Wciela się on w maga Mediviha, który w uniwersum pełni bardzo ważną rolę. Postać ta została napisana w tak absurdalny sposób, że

Całość tego tekstu jak na razie wygląda na czepianie się każdego elementu tego filmidła. Może jestem zbyt krytyczny w stosunku do całości? W końcu bawiłem się podczas sensu całkiem nieźle. Znaczna część CGI wygląda przyzwoicie. W kilku momentach zielonoskórzy zrobili na mnie prawdziwe wrażenie. Co prawda zdarzały się momenty kiedy film wyglądał jak jakaś amatorska produkcja z Youtube ale nie ma ich zbyt wiele. Sceny walki są całkiem znośne. Naprawdę przyjemnie ogląda się orki siejące spustoszenie na dużym ekranie. Po prostu czuć ich siłę i bezwzględność gdy bez problemu zgniatają głowy rycerzy i wdeptują ich w ziemie. Jestem przekonany, że film skoncentrowany tylko na zielonoskórych byłby znacznie lepszym widowiskiem. Oni mają najbardziej interesujące postacie i praktycznie wszystko co popycha filmidło do przodu dzieje się za sprawą orków. Gdyby poświęcić więcej uwagi Duratanowi, jego rodzinie i sytuacji jaka panuje w hordzie to mielibyśmy lepszy film. Fajnie jest też zobaczyć wszystkie miejscówki i dobrze znanych nam bohaterów. Świat który przez ostatnie 20 lat oglądałem na monitorze na srebrnym ekranie nabrał życia. Zrobiło to na mnie całkiem spore wrażenie.

Warcraft: Początek to film stworzony dla fanów uniwersum. Tłumaczy to bardzo niskie oceny od wszelkich profesjonalnych krytyków i recenzentów. Z drugiej strony rozumiem legiony fanatyków broniących tego tytułu. Jako osoba kochająca gry o konflikcie orków z ludźmi byłem tym filmidłem usatysfakcjonowany. Wiele z rzeczy które chciałem zobaczyć zostały pokazane. Masa nieścisłości względem materiału źródłowego może trochę drażnić ale da się to wytrzymać. Jednak jako typowy film Warcraft jest porażką. Kilka interesujących scen walki napędzanych przez dziwaczny scenariusz, mało interesujące postacie i nielogiczne zachowania każdego z bohaterów. Bez wiedzy na temat uniwersum całość nie trzyma się kupy Z tego powodu zamiast epickiej historii fantasy dostajemy film do popcornu wypełniony po brzegi dłużyzną. Ostatnim gwoździem do trumny filmidła jest zakończenie w stylu „poczekajcie na kolejny film, żeby dowiedzieć się co wydarzy się dalej”. Lepszym podtytułem filmu byłoby Warcraft: Pierwsza bitwa i nie wiadomo co dalej albo Warcraft: Wprowadzenie do sequela, w którym będzie się coś działo.

Nie chcę wpisywać się w super negatywny ton większości recenzji na temat tego filmu. Prawdą jest jednak to, że jestem nim mocno zawiedziony. Coś co miało potencjał na bycie Gwiezdnymi Wojnami, Iron Manem albo Władcą Pierścieni gier wideo. Zamiast epopei dostajemy film do popcornu i coli. Widowisko w stylu Transformersów, Avatarów i innych wakacyjnych hitów o których zapomina się zaraz po wyjściu z kina. Jeśli komus to nie przeszkadza to warto wybrać się na Warcraft: Początek do kina. Ja nie żałuję wydanej kasy ale też nie będe polecał tego filmu żadnemu ze swoich znajomych.

The Angry Birds Movie

Nie rozumiem fenomenu Angry Birds. Prosta gierka o wystrzeliwaniu ptaków z procy stała się bazą imperium medialnego Rovio Entertainment. Teraz mamy masę gier z serii ptaki kontra świnie, z trzy seriale opowiadające o perypetiach bohaterów i film kinowy. Pełnometrażówka podpada pod kategorię adaptacji gier wideo, więc musiałem zatopić w nią swoje kły. Pora wyssać trochę energii życiowej z kolejnego filmidła.

Film Angry Birds opowiada o perypetiach Reda – czerwonego ptaka zamieszkującego na pewnej tropikalnej wyspie. W przeciwieństwie do innych ptasich mieszkańców tego raju na ziemi Red jest ciągle na coś wściekły. Główny bohater nie jest w stanie żyć w zgodzie z resztą lokalnej społeczności. Seria wpadek i wybuchów agresji sprawia, że Red zostaje wysłany na grupową terapię by stać się produktywnym członkiem społeczeństwa. Na miejscu bohater spotyka inne ptaki z problemami. Beztroskie na ptasiej wyspie zostaje jednak nagle zakłócone poprzez przybycie na nią grupy zielonych świnek. Przybysze zostają ciepło przyjęci przez wszystkie ptaki. Jedynie Red ma wątpliwości co do ich intencji.

Nie ma się co czarować, że Angry Birds to najlepiej opowiedziana historia jaka kiedykolwiek pojawiła się na srebrnym ekranie. Mamy film bazujący na kilku prostych założeniach z gry. Jest grupa ptaków i świnie, które porwały ich jajka. Ptaki za pomocą wystrzeliwania siebie z procy pokonują świnie i odzyskują jajka. Historia ta zostaje obudowana poprzez lepsze spojrzenie na postać głównego bohatera. Dowiadujemy się trochę o przeszłości Reda i przyczynach tego, że zachowuje się on w taki a nie inny sposób. Oczywiście jak przystało na coś dla młodszych widzów mamy finał w którym samotnik rozumie, że jest częścią grupy a otoczenie akceptuje to go bez względu na to kim jest. Dodatkowo mamy jeszcze wątek poboczny z Mocarnym Orłem – podupadłym herosem, który przyczynił się do bezradności pozostałych ptaków. Ten protektor ptasiej wyspy prawdopodobnie odpowiada za to, że bohaterowie filmu nie są w stanie latać. Cały wątek z podupadłym już wybawcą ma pewnie za zadanie to by uczyć dzieci wiary w siebie, współpracy i nie czekaniu na to aż ktoś zrobi coś za nie. Mamy więc jakieś pozytywne przesłanie które powinno trafić do młodszych widzów. Nie ma tutaj jednak jakieś głębi i czegoś co jest w stanie poruszyć moje zmarznięte serce.

Chciałbym by trochę więcej uwagi poświęcono innym ptakom. Redowi w jego wyprawie towarzyszą niezmiernie szybki Chuck i wybuchający Bomb. Sprowadzenie są oni jednak jedynie do roli obiektów kilku gagów zaplanowanych przez twórców. Nie starano się rozwinąć ich wątków w jakikolwiek sposób. Dlatego też cała przygoda jest historią jednego znerwicowanego, agresywnego, czerwonego ptaka , który z outsidera przeistacza się w bohatera.

Kryterium mającym olbrzymie znaczenie przy ocenianiu adaptacji gier wideo jest to jak efekt końcowy ma się do materiału źródłowego. W przypadku Angry Birds mamy wszystkie elementy charakterystyczne dla serii smartfonowych gierek. Końcówka filmu to sekwencja ptaków wystrzeliwanych z procy by niszczyć budowle świń. Mamy nawet pokazanie mocy specjalnych charakterystycznych dla konkretnych postaci. Obok tego także dziwna skłonność świń do składowania skrzynek z dynamitem w miejscach, gdzie bardzo łatwo może dojść do nieszczęśliwego wypadku. W filmie pojawia się praktycznie wszystko z gier. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że pod tym względem nie było jeszcze adaptacji gry wideo wierniejszej oryginałowi (poza filmem Ace Attorney ale o tym będę przynudzał innym razem).

Jeśli chodzi o humor to jak zwykle mamy sytuację typu gusta i guściki. Ja uśmiechnąłem się tylko jeden raz ale masa innych osób rechotała praktycznie bez przerwy. Moim zdaniem jedynym naprawdę dobrym gagiem jest ukłon w stronę Lśnienia. Zdziwiła mnie jednak obecność elementów trochę bardziej „dorosłego” humoru w produkcji skierowanej do dzieciaków. Nie znam się specjalnie na tych kwestiach ale bezpośrednie nawiązanie do seksualnej orgii wyłapią nawet przedszkolaki. Do tego na każdym kroku mamy jakieś innuendo. Humor, który przelatuje nad głowami dzieciaków i trafia jedynie do dorosłych jest czymś fajnym. Wydaje mi się jednak, że w tym wypadku zdecydowano się pójść najmniejszą linią oporu. W każdym razie nie nalezę do docelowej grupy widzów tego filmu. Szkołę podstawową mam już dawno za sobą a wożenie dzieci do szkoły nie jest w moich planach na najbliższe lata. Dlatego też mogę powiedzieć, że dla kogoś takiego jak ja nie był to zabawny film.

Muszę wspomnieć o kwestiach wizualnych. Nie oglądam zbyt często „nowoczesnych” filmów animowanych, więc nie wiem jak Angry Birds wypada na tle konkurencji. Filmidło to wywarło na mnie olbrzymie wrażenie. Animacja pierwsza klasa połączona ze świetnym designem postaci sprawiła, że mimo takiej sobie treści miałem ochotę gapić się w ekran i wyławiać drobne smaczki.

Koniec końców mam mieszane uczucia. Wydaje mi się, że z fabuła zrobiono dostatecznie dużo by nie nazwać tej adaptacji tragedią. Wygląd bohaterów świata i to jak postacie się poruszają jest pierwsza klasa. Niestety jako komedia całość leży i kwiczy niczym dogorywająca świnka. To ostatnie zdanie przypomina mi o jednej rzeczy która mnie zastanawiała podczas seansu. Oglądamy jak nasi bohaterowie mordują całą populację, wszystkich przedstawicieli innej rasy w ramach odwetu za „akcje terrorystyczną” na ich ziemi. Ewentualnie mamy jeszcze wariant z krytyką polityki migracyjnej niemieckiego rządu. Bezwarunkowe przyjmowanie przybyszy z odmiennej rasy i innego kręgu kulturowego, które prowadzi do tragedii. Czy ten film starał się nawiązywać do pewnych zdarzeń z współczesnej historii? Trudno mi powiedzieć czy Angry Birds jest filmem z agendą czy po prostu ja doszukuję się w tym wszystkim jakiegoś drugiego dna. W każdym razie kiedy zdałem sobie z tych podtekstów sprawę czułem się trochę dziwniej niż zwykle. Pobiegłem do domu by sprawdzić czy bajki z mojego dzieciństwa też były naszpikowane polityką.

The Angry Birds Movie to średniak. Po mojemu jest to animowana wersja jednej z wielu komedii, gdzie człowiek nie zaśmieje się nawet jeden raz. Nie można jednak tej produkcji odmówić uroku i jakości wykonania. Te dwie kwestie sprawiają, że historia konfliktu ptaków ze świniami z automatu staje się jedną z najlepszych adaptacji gier wideo. Osobiście radził bym poczekać z seansem aż to coś trafi na Netflix albo do TVNu. Film Angry Birds podobnie zresztą jak i gry to coś ładnego ale pozbawionego głębi i oryginalnych pomysłów.

Silent Hill: Revelation 3D

Czasami w snach słyszę o tym miejscu. Coś mnie do niego przyciąga tak jakby był to mój prawdziwy dom. Jednak za każdym razem gdy wymawiam tę nazwę mój ojciec na chwilę zamiera, a moje ciało przeszywa dreszcz. Kiedyś w końcu odwiedzę Silent Hill… w 3D.

Silent Hill: Revelation 3D to powstający od kilku lat w mękach, sequel filmu opartego na kultowej grze konsolowej. Poprzednim razem mieliśmy do czynienia z historią opartą na fabule pierwszej odsłony cyklu. Tym razem zabrano się za część trzecią, czyli kult, rozpołowione dusze i rodzenie bogów. Zapowiada się interesująco.

Mniej więcej w 2 minucie filmu wiedziałem, że będzie to totalna klapa i żenada. Wtedy pojawia się Piramidogłowy i najbardziej emo-pseudo gotycka postać jaką miałem okazję widzieć w swoim życiu. Jednak nim zacznę wylewać na ten film pomyję muszę przedstawić jego fabułę.

Kto? Co? Po co?

Sharon de Silva – nastoletnia już bohaterka pierwszego filmu ukrywa się przed kimś wraz z ojcem pod przybranym nazwiskiem Mason (jako Heather i Harry). Dziewczyna myśli, że chodzi o policje i zbrodnie jaką popełnił jej tata. Prawda jest jednak zdecydowanie gorsza.. Heather dręczona jest przez koszmary, w których trafia do dziwnego miasteczka – Silent Hill. Harry ostrzega ją przed tym miejscem (dziewczyna nie ma pojęcia o wydarzeniach z pierwszego filmu) i posyła do nowej szkoły. Szybko jednak okazuje się, że przed przeszłością nie da się uciec. Heather musi wyruszyć do przeklętego miasta by uratować swojego ojca i dopełnić przepowiedni.

Wszystko to może się wydawać dość chaotyczne i bezsensowne. Takie niestety jest w samym filmie. Fabuła Silent Hill Revelation 3D w znacznym stopniu opiera się na znajomości poprzedniego filmu, bez której to można pogubić się w tym co widzimy na ekranie (zwłaszcza przez pierwsze 10 minut).

Gorszy Silent Hill 3

Ogólnie ujmując zaprezentowano nam historię bazującą na Silent Hill 3. Film podobnie jak i gra zaczyna się sekwencją w wesołym miasteczku. Przedstawione nam są charakterystyczne dla gry lokacje takie jak centrum handlowe. W Revelation pojawiają się też postacie z trzeciej części Cichego Wzgórza.

Gumowy Piramidogłowy

Podstawowe pytanie jakie należy sobie w tym wypadku zadać, to do kogo jest skierowany ten film? Zwykły widz nie będzie zbytnio zainteresowany pseudo sequelem, kiepskiego horroru z 2006 roku.

Do tego nie ma szans przebić się przez zagmatwaną, a jednocześnie bezsensowną fabułę tego „dzieła” kinematografii. Wątpię żeby dało się czerpać w takiej sytuacji z tej produkcji jakąkolwiek radość. Oglądamy po prostu dziewczyną chodzącą z jednej lokacji do drugiej. Co jakiś czas ktoś gada o jakimś mieście i budynki zamieniają się w kratki i siatki. Do tego wszystkiego tytułowe miasto pojawia się dopiero w 40 minucie filmu i praktycznie niczym nie różni się od pozostałych zwiedzonych przez bohaterów miejsc. Porażka na każdej linii.

Fani serii z kolei otrzymują inną wersję Silent Hill. Znana historia zostaje rozmemłana i przedstawiona w naprawdę kiepski sposób. Postacie zachowują się nielogicznie, a do tego czasem ich obecność w danych scenach nie ma większego sensu. Fabuła wygląda jakby była bazowania na prezentacji power point opisującej powierzchownie Silent Hill 3. To potrafi naprawdę zdenerwować kogoś obeznanego w tematyce Cichego Wzgórza.

Smaczki dla fanów

Pojawiają się co prawda smaczki – takie małe ukłony w stronę tych obeznanych z grami. Raz są to rozpoznawalne lokacje i przedmioty z ulubionym pluszowym królikiem na czele. Kiedy indziej są to nazwy miejsc i imiona bohaterów. Pojawia się nawet nawiązanie do ostatniej „dużej odsłony” serii zatytułowanej Downpour. To wszystko jest niestety wymieszane z wiadrem szamba.

Jeśli ktoś jest w stanie przeboleć głupoty i odarcie Silent Hill z klimatu to może to coś obejrzeć. Problemem jest tutaj jednak to, że film sam w sobie nie jest dobry. Debilna fabuła, która nie ma zbytnio sensu doprawiona tragicznymi dialogami. Większość postaci pojawia się na parę sekund by powiedzieć coś tajemniczego i wyparować albo zostać rozpaćkanym. My wtedy mamy okazję „delektować” się słabawymi efektami 3D.

Prawie jak Hellraiser

Momentami zdawało mi się, że oglądam słabszą część cyklu Hellraiser. Tu jest właśnie pies pogrzebany. Chwile kiedy widziałem potwory i pewnych członków sekty przypominały mi o cenobitach. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że Hellraiser: Inferno i Hellseeker mają znacznie więcej z klimatu Silent Hill niż to coś. Tam jeszcze można było liczyć na trochę gore, którego tutaj kompletnie brakuje. Najbrutalniejszą zaserwowaną nam sceną jest odcinanie rąk, które nie jest ani pomysłowe ani szokujące. Dodatkowo scena ta nie ma większego sensu i jest w filmie tylko po to by w końcu było w nim coś w 3D.

Końcówka filmu dobiła mnie kompletnie. Zaserwowano nam jeden z najbardziej tandetnych pojedynków jakie dało się zrobić. Wtedy też potwierdziły się moje przekonania jak nielogiczne jest wszystko to co oglądamy przez te trochę ponad 80 minut. Naprawdę, najgorzej jest gdy, któraś z postaci stara się wytłumaczyć Heather (i nam – widzom) o co w tym wszystkim chodzi. Rzuca się wtedy nazwami, które osoby znające SH rozpoznają. Nie ma jednak dla nich żadnego kontekstu ani wytłumaczenia. Co najgorsze bohaterka zachowuje się tak jakby rozumiała o co chodzi. Widz zostaje pozostawiony z ciągiem nielogicznych zdarzeń i głupotami, których po prostu nie da się pojąć.

Kolejnym zarzutem jaki mam do tego filmu jest kompletne nie wykorzystanie aktorów. Jasne, że przy takim scenariuszu nie dało się zagrać lepiej. Jednak najbardziej rozpoznawalne nazwiska czyli Sean (Winter is Coming) Bean, Carrie – Anne Moss i Malcolm McDowell wygłaszają jedynie po jakieś 5 zdań i są łącznie na ekranie przez 6 minut. Już nawet Piramidogłowy, który jako jedyny z całej 4 nie pasuje do opowiadanej historii, pojawia się w filmie częściej.

Gdybym miał wskazać jeden dobry element tego filmu to nie musiałbym się zbyt długo zastanawiać (dwa elementy to byłby już spory kłopot). Muzyka Akiry Yamaoki jest po prostu genialna i zdecydowanie bardziej klimatyczna od całej reszty produkcji. Po raz kolejny film wykorzystuje utwory znane z gier, z Promise na czele. Niby fajnie ale jak chcę tysięczny raz wysłuchać tych kompozycji, to po prostu słucham soundtracków, a nie idę do kina.

Twórcy filmu pozostawili sobie kilka furtek na wypadek powstania kolejnej części Silent Hill. Jedna z postaci opowiada na przykład o tym, że istnieje więcej niż jedna wersja Silent Hill i każdy z gości otrzymuje swój własny koszmar. Do tego podczas ostatnich minut filmu twórcy dają nam znać, że mogą zabrać się za inne odsłony cyklu. To dopiero będzie koszmar.

Nie!!!!

Mortal Kombat pozostaje niezagrożony jako najlepsza adaptacja gier wideo. Silent Hill Revelation niestety nie zasługuje nawet na miejsce pośród pozycji tak złych, że aż dobrych (Street Fighter, Double Dragon). O ile poprzedni film w uniwersum Silent Hill miał potencjał na zbudowanie czegoś fajnego, o tyle tutaj wszystko zostaje zrujnowane.

Silent Hill Revelation to takie kino do popcornu. Jeśli nie grają nic lepszego, a my mamy trochę kasy na zbyciu i niewiele do roboty, a naprawdę chcemy iść na jakiś film to można się na to wybrać. Czasem po prostu ogląda się coś nieciekawego. Jest to film kiepski, nie sprawdza się jako horror, a bez kontekstu z gier jego fabuła może nie mieć kompletnie sensu. Najlepiej opiszę mój stosunek do tego tworu w następujący sposób: gdybym stosował zasadę aby o danej rzeczy mówić dobrze albo wcale, to w miejscu tego tekstu byłaby tylko pusta strona.

Dante’s Inferno: An Animated Epic

Dłoń mi na dłoni położył i lice/Ukazał jasne, duchem natchnął śmiałem,/Po czym wprowadził w głębin tajemnice./Stamtąd westchnienia, płacz, lament chorałem/Biły o próżni bezgwiezdnej tajniki./Więc, już na progu stając, zapłakałem./Okropne gwary, przeliczne języki,/Jęk bólu, wycia, to ostre, to bledsze,/I rąk klaskania, i gniewu okrzyki/Czyniły wrzawę, na czarne powietrze/Lecącą wiru wieczystymi skręty,/Jak piasek, gdy się z huraganem zetrze. 

Boska Komedia(Pieśń III, 19 – 30)

Wizyta w piekle to jeden z najlepszych pomysłów jakie można wykorzystać przy tworzeniu gier. Różne osoby widzą to przeklęte miejsce na odmienne sposoby. Dla jednych mogą to być Indie, inni natomiast ujrzą  nieskończoną pustynię  albo standardowe kratery wypełnione lawą. Najciekawiej ukazał nam tą otchłań Dante Alighieri w poemacie Boska Komedia. Teraz w XXI wieku przyszło nam spojrzeć nam na to dzieło w nowszej formie. 
EA postanowiło wykorzystać ten motyw do stworzenia gry, klonu God of War.  Jednak my zajmiemy się filmem animowanym jaki powstał na fali zainteresowania grą.

Coś tu nie Gra

Dante’s Inferno: An Animated Epic to prawie półtorej godzinna adaptacja hack n slasha z naszych konsol. Electronic Arts próbowało już zbić majątek na innej grze stworzonej przez studio znane obecnie jako Visceral Games.

Wtedy z dobrym skutkiem padło na Dead Space.  Fani mogli lepiej poznać wydarzenia prowadzące do początku tamtego genialnego horroru. Tym razem jednak ktoś zdecydował, że lepiej pójść na łatwiznę ipokazać dokładnie to samo co w grze. Szczerze przyznam, że nikogo za to nie winię. kto wolałby zamiast scen w piekle oglądać wesołego Dantego przemierzającego średniowieczne mieściny?

Fabuła jest tutaj prosta jak konstrukcja cepa. Ktoś zabił Beatrycze i ląduję ona w piekle. Dante wie, że była ona dobrą duszyczką i została ukarana przez niego. Postanawia wyruszyć za nią niczym Orfeusz (All U need is love  itp.).

Przewodnikiem  naszego rycerza – krzyżowca ( w tej wersji Dante nie jest poetą tylko prawdziwym madafaką  zabijającym w kilka sekund samą/ samego Śmierć) jest Wergiliusz  – starożytny przyjaciel po fachu autora Boskiej Komedii.  Po takim wprowadzeniu rozpoczyna się kilkudziesięciu minutowa wędrówka po siedzibie Szatana.  Animowana wersja podobnie jak gierka przepełniona jest sieczką  i cyckami.

Wady

Tutaj pojawia się mój główny zarzut do tej produkcji (jak i zresztą samej gry).  Wszystko co się dzieje jest trochę chaotyczne  i nie tak ciekawe jak powinno być. Wyprawa do piekła nie powinna przypominać niedzielnej wędrówki do domu babci.  nawet jeśli jest tam ciemno, wilgotno, straszno i nie tak fajnie jak w hipermarkecie, to i tak mam świadomość, że nikt mnie nie zaatakuje. A nawet jak spróbuje to ja jestem nam największym twardzielem. Niestety takie właśnie jest piekło w Dante’s Inferno. Ma ogromny potencjał ale jest on źle wykorzystany. Do tego w filmie wszystko dzieje się bardzo szybko.  Bohater pokonuje kręgi piekielne w sekundy, nawet się przy tym nie pocąc.  Do tego dochodzą przynajmniej trzy sceny kiedy wielki potwór pojawia się tylko po to by bezpiecznie przeprowadzić bohatera do kolejnego obszaru działań. Za pierwszym razem jest to całkiem fajne ale po co powtarzać ten sam patent kilka razy?