Brightburn: Syn Ciemności

W dzisiejszych czasach superbohaterowie i historie z komiksów to chleb powszedni. Wszyscy na świecie rozpoznają postacie z uniwersum Marvel i DC. Każdego roku jesteśmy zalewani produkcjami z udziałem naszych ulubionych bohaterów. Jest tego tak dużo, że twórcy mają okazję eksperymentować z różnymi pomysłami na filmy. Kapitan Ameryka z elementami szpiegowskiego king, Wolverine jako film drogi? Może dorosła komedia o Deadpoolu? A co powiedzie na prawdziwą wersję historii o Supermanie? Tą gdzie niezniszczalny i potężny przybysz z kosmosu traktuje ludzi tak jak my traktujemy mrówki. Wtedy opowiastka o pierwszym superbohaterze stanie się horrorem. Brightburn: Syn ciemności to właśnie próba podjęcia tematu. Co by było gdyby Superman okazał się być złym dzieckiem.

Jak Omen

Brightburn to Omen epoki kina superbohaterów. Mam więc tradycyjną historyjkę o złym dziecku z drobnym twistem. Diabełek posiada dokładnie takie same umiejętności jak bohaterowie komiksów. Historia rozpoczyna się tutaj w mieście Brightburn w stanie Kentucky. Pewna para odnajduje statek kosmiczny, w którym znajduje się bobas. Ludzie decydują się przygarnąć dziecko i wychować je najlepiej jak potrafią. Chłopiec wraz z dorastaniem zaczyna okazywać swoje nadludzkie moce.

Mamy więc historie wprost z kart komiksów o Supermanie. Zgadza się nawet lokacja i to, że rodzice mieszkają na farmie. Różnicą jest tutaj to jak chłopak wykorzystuje swoje moce.

Brightburn: Syn Ciemności

Zamiast bajeczki horror

Zamiast opowieści o superbohaterze dostajemy horror o niezniszczalnym przybyszu z obcej planety. Wszystko to dlatego, że do naszego bohatera docierają jakieś transmisje z jego planety. Wygląda na to, że jego oryginalna rodzina nie miała ludzi w zbyt wielkim poważaniu. Chłopak słyszy o tym że powinien podporządkować sobie Niebieską Planetę. Jakby tego było mało to nowi rodzice nie do końca radzą sobie z problemami wynikającym z dorastania z jakimi boryka się dzieciak. My mamy okazje oglądać jak miły i pogodny chłopak zamienia się w bezwzględnego socjopatę zdolnego zabijać ludzi za pomocą wzroku. Tak sytuacja nie może skończyć się dobrze.

Zmarnowany potencjał

Syn ciemności ma spory potencjał na naprawdę solidne straszydło. Niestety nie wszystko wychodzi tutaj tak jak powinno. Znaczna część filmu skupia się na przemianie z miłego chłopca w bestię, która ma za nic ludzkie życie. Film stara się rzucić światło na kwestię natura kontra wychowanie żeby dodać kontekstu tej przemianie. Niestety nie udaje się to do końca tak jak powinno.

Brightburn: Syn Ciemności

Z jednej strony mamy solidne momenty, które w sprytny sposób informują nas o tematyce filmu. Już na samym początku dowiadujemy się o różnicy pomiędzy pszczołami i osami, która informuje nas o sposobie myślenia chłopca, o którym jest ta historia. Mamy też serię scen, które pokazują nam, że dzieciak nie tylko nie może znaleźć miejsca dla siebie w tym świecie, ale także młody bohater jest zagubiony bo musi radzić sobie sam ze zmianami wynikającymi z dorastania.

Z drugiej strony przeskok do pełnego zła wydaje się być trochę zbyt szybki. Nasz superdzieciak zatraca wszystkie ludzkie cechy w przeciągu kilku chwil co wypada bardzo sztucznie. Po prostu trudno uwierzyć, że ktoś uprzejmy i miły z dnia na dzień staje się agresywny i bezduszny. Da się to wytłumaczyć wpływem informacji z planety bohatera i tym, że pchają one bohatera w zła stronę. Do tego fakt że samo dorastanie może być naprawdę trudnym przeżyciem dla zwykłych ludzi a co dopiero kogoś o potencjalnie nieograniczonej mocy. Mam jednak wrażenie, że ze względu na to, ze film trwa zaledwie 90 minut twórcy zdecydowali się pominąć wiele aspektów przemiany. Trochę szkoda bo jest to zdecydowanie najbardziej interesujący aspekt filmu i to z niego można czerpać sporą dawkę grozy.

Gore

Brightburn wybiera jednak drogę gore i akcji, która rozpoczyna się po kilkunastu minutach filmu i nie ustaje do końca. Superdzieciak zaczyna zabijać i to ewidentnie sprawia mu przyjemność. Na dokładkę jest całkiem niezły w tym co robi. Dzięki temu mamy okazję obserwować solidne sceny zabijania i torturowania. Najlepszym tego przykładem jest sekwencja wyciągania kawałka szkła z oka. Ta chwila plus sekwencja z wyrwaną żuchwą mogą przyprawić mniej odporne osoby o mdłości. Samych zabójstw nie ma zbyt wiele ale są one dosyć pomysłowe i wypadają dobrze.

Brightburn: Syn Ciemności

Nie wiem do końca co myśleć o tym filmie. Fajnie że ktoś w końcu wziął się za pomysł złego Supermana w horrorowej wersji. Brightburn: Syn Ciemności ma kilka solidnych momentów i wypada całkiem nieźle. Jednak jest to przypadek historyjki ze zmarnowanym potencjałem. Całość zbyt szybko mija, postacie są stworzone trochę na odwal się. Nie są to koszmarne wady uniemożliwiające oglądanie tego filmu. Musze jednak przyznać, że po zakończeniu seansu byłem trochę zawiedziony bo to filmidło jest dokładnie tym czego się spodziewałem i nie ma tu nic zaskakującego.

Brightburn: Syn Ciemności da się opisać w kilku słowach. Co gdyby Superman jako dziecko zaczął używać swoich mocy do zła? Nic ponadto. Efektem końcowym jest całkiem przyjemny filmik z odrobiną niezłego gore.

The Head Hunter

Należę do pokolenia wypożyczalni kaset VHS. Pamiętam sobotnie wycieczki po filmy na weekend i dylemat co wybrać a co zostawić na drewnianej półce. Człowiek w wyborze zazwyczaj kierował się okładką. Im bardziej wypasiona tym lepszy film. Takie założenie bardzo często okazywało się błędem, ale czasem trafiło się na perełkę, która wysadzała człowieka z bamboszy. Jako osoba wychowana w takiej filmowej kulturze nie mogłem przejść obojętnie obok The Head Hunter. Wypasiona grafika przypominająca mi trochę Dark Souls musi gwarantować genialny film. Na pewno nie będzie do kolejna wpadka, gdzie okładka jest sto razy ciekawsza od tego co pojawi się w filmie. Prawda?

Czytaj dalej

Straszdziernik 2018

Od kilku lat Październik jest moim ulubionym miesiącem. Nie chodzi tylko o fakt, że rocznica powstania ChRL daje mi tydzień wolny od pracy. Tym co sprawia mi niezmierną radość jest poświęcenie uwagi wszelkiej maści straszakom, horrorom i wszystkiemu co jeży włos na głowie. Mogę w spokoju obejrzeć kilkadziesiąt filmów grozy i nikt nie zwraca mi uwagi, że zamiast komedii romantycznej oglądam zombie słoiki wysysające mózgi noworodkom. Poniższy wpis to kilka moich typów na pierwsze dni celebracji wszystkiego co straszy.

Baskin

Mniej więcej rok temu dowiedziałem się, że moja rodzinka zakochała się w głupkowatych tureckich serialach jakie pojawiły się w polskiej telewizji. Ta bzdetna informacja sprawiła, że gdy usłyszałem o mocnym tureckim horrorze postawiłem dać mu szansę. No bo nigdy wcześniej nie myślałem o Turcji jako o miejscu gdzie kręci się straszaki. Baskin to pełnometrażowa wersja, krótkiego filmiku, który swego czasu zdobył konkretna popularność wśród maniaków horrorów. Opowieść o grupce okropnych policjantów, którzy trafiają w szpony okrutnego kultu jest mocna. Solidna dawka gore i mindfuckowym momentów plus banda niesympatycznych postaci, którym życzymy wszystkiego co najgorsze. Całość jest trochę schizowa i obleśna ale warto się tym zainteresować.

Mandy

Prawdopodobnie mój typ do filmu roku. Nicholas Cage i opowieść o zemście. Z ekranu wylewa się LSD i całość pożycza trochę z kultowego filmu animowanego Heavy Metal. Nie chcę bawić się w spoilery ale to jest mieszanka zachwycającego wizualnie kina artystycznego z klasyką kina crapowatego rodem z grindhouse. Uderza mocno i zapada w pamięć na długo.

Final Girl

Nie mylić z trochę lepszym filmidłem zatytułowanym The Final Girls. Final Girl to ciekawy patent na odwrócenie historii z bezbronną bohaterką i przerażającymi mordercami. A co jakby ktoś chciałby zmierzyć się z bandą seryjnych morderców? Ciekawy pomysł ale wykonanie takie sobie. Ogólnie jednak jest to coś nietuzinkowego. Chętnie zobaczyłbym jakiś sequel rozwijający najciekawsze wątki fabuły.

Maniac

Patent na pierwszoosobowy horror widziany z perspektywy mordercy daje twórcom olbrzymie pole do popisu. Maniac z 2012 wykorzystuje ten pomysł w naprawdę zadowalający sposób. Niektóre sceny mają szokować ilością krwi i brutalnością ale najmocniejszym aspektem całości jest tak naprawdę końcówka, gdzie szalony morderca racjonalizuje swoje zachowanie.

Calibre

Solidny thriller o tym jak seria niefortunnych zdarzeń i próba ukrywania prawdy może prowadzić do tragedii. Napięcie jest tuta budowane w naprawdę mistrzowski sposób i otrzymujemy naprawdę interesujące zakończenie. Nie ma tu dużo krwi ani gore ale klimat jest srogi. No i teraz mam już 101% pewności, że nigdy nie wybiorę się na polowanie.

Dark Web

Straszdziernik to także okazja żeby pośmiać się z naprawdę kiepskich straszaków. Dark Web to bardzo, bardzo słaba antologia historyjek lekko powiązanych z technologią. Takie Twilight Zone lub jak kto woli Black Mirror w wersji ujemny budżet i mało talentu. Pierwsze 5 minut tego produktu to jedna z najgorszych rzeczy jakie widziałem w tym roku.

Pierwsza dawka straszdziernika za mną. W planach mam obejrzeć jeszcze masę filmideł w tym trochę chińskich (ChRL) horrorów, które zbierałem w ostatnich miesiącach. Nie obędzie się też bez gier ale nie mam jeszcze pewności w co zagrać. Chętnie poczytam o waszych typach, zwłaszcza jak znacie jakieś mniej popularne straszaki, które mogły umknąć mojej uwadze.

Slepaway Camp 2 Unhappy Campers

Sleepaway Camp to jeden z tych filmów, które w obecnym amerykańskim klimacie politycznym nie mogłyby powstać. Slasher o nastolatkach zabijających nastolatków, w którym grają prawdziwi nastolatkowie? Coś nie do przyjęcia! Jeśli do tego dodamy głośny „twist”, który oburzyłby dzisiaj wszystkich speców od seksualności i gender studies to otrzymamy produkcje w sam raz na listę filmów zakazanych. Ogólnie jest to jednak ciekawy film, który powinien zainteresować fanów niskobudżetowego, pomysłowego kina grozy. Ja postanowiłem zająć się sequelem, który jest dobrym przykładem wspaniałości crapowatego kina lat 80.

Zacznijmy od tego, że pierwsze dwie minuty tego filmidła spoilują wydarzenia z oryginału. Oznacza to, że już na samym początku każdy widz wie o transseksualnym mordercy. Sequel nie patyczkuje się z nami zbytnio i już po kolejnych dwóch minutach wiemy kto będzie zabijał. Wszystko zostaje podane nam jak na tacy i poznajemy nie tylko morderce ale i powód kolejnej rzezi. To jest największy problem całego horroru. Nie ma jak budować napięcia kiedy od samego początku wiemy wszystko i na początku każdej sceny mamy świadomość kto zostanie kolejną ofiarą mordercy.

Całość sprowadza się do tego, że banda dzieciaków zachowuje się nieodpowiednio podczas kolonii w lesie. Narkotyki, alkohol, wygłupy i seks są tym co doprowadza do śmierci kolejnych nastolatków. Niezrównoważona opiekunka zabija nastolatków za najmniejsze przewinienia. My przez jakieś 75 minut oglądamy kolejne zakręcone pomysły na zabijanie. Wiertarka w głowę, grillowanie dziewczyn, kwas w twarz i piła spalinowa to tylko kilka przykładów z kilkunastu zgonów jakie zobaczymy w tym filmie.

Trupów mamy całkiem sporo ale nie należy liczyć na dużą dawkę gore. Krew wygląda jak ketchup lub farba a zwłoki wyglądają strasznie sztucznie. Nawet scena z kwasem wypada biednie. Szkoda bo oryginalny film miał kilka mocnych momentów, które wyglądały znacznie lepiej niż to co tutaj widzimy.

Slepaway Camp 2 to horror, który tak naprawdę nie ma wiele wspólnego z oryginalnym filmem. Ktoś po prostu miał prawa do w miarę rozpoznawalnego tytułu i zdecydował się je wykorzystać. Morderczyni nie zachowuje się tak jak w pierwszym filmie. Spokojna i bardzo cicha dziewczyna jest teraz rozgadana, wygłupia się i co chwilę żartuje. Jakby tego było mało postać jest grana przez inną aktorkę. Ta zmiana charakteru potraktowana jest jednym zdaniem na temat terapii i machnięciem ręki. Taka sytuacja po części wynika z tego, że w główną postać wcieliła się inna aktorka.

Nie jestem ekspertem od zachowań nastolatków ale wszelkie filmidła doświadczenie nauczyły mnie że to zazwyczaj ziomki są niezwykle napalone a dziewczyny mają poważniejsze podejście do seksu. Oczywiście nie zdarza się tak zawsze i żyjemy w czasach wyzwolenia i równouprawnienia itd. W każdym razie myślałem, ze to kolesie ciągle myślą o zaliczaniu. Slepaway Camp 2 nie podąża za tą klasyczna filmową tradycją. Tutaj mamy dziewczynę, która ma w głowie tylko jedno. Nie wiem czy zdecydowano się na taki zabieg by pokazać kontrast pomiędzy tą dziewczyna a główną bohaterką, która jest dziewicą. Mam jednak wrażenie, że chodzi o to by na ekranie co kilka minut pokazywać piersi. Napalona dziewczyna prawie cały czas spędza topless. Mam wątpliwości czy było to dobrym pomysłem. W końcu oglądamy film o nastolatkach i nawet jeśli aktorka jest trochę starsza, gapienie się na rozebraną 16. jest obleśne.

Jak przystało na lipny horror starający się być czarna komedią, mamy kilka nawiązań do klasyki gatunku. Freddy Kruger i Jason pojawiają się na chwilę by przypomnieć nam o lepszych straszakach. Odrobina humoru nigdy nie zaszkodzi ale mam wrażenie, że twórcy poszli w złym kierunku. Niestanie żartujący zabójca trochę gryzie się z motywem mszczenia się na osobach łamiących regulamin i zasady. Z drugiej strony zasada zabijania tylko „złych” dzieci zostaje szybko złamana, więc może poczucie humoru podczas mordowania ma być dowodem na to jak niezrównoważoną postacią jest główna bohaterka.

Mam wątpliwości czy film tego typu mógłby powstać w dzisiejszych, poprawnych politycznie czasach. Purytański transseksualista mordujący nastolatki z powodu swojej frustracji nie wpisuje się w promowaną obecnie wizję świata. Taka sytuacja sprawia, że Unhappy Campers ( i reszta serii Slepaway Campers) staje się ciekawym reliktem dawnych czasów, gdy głupie filmy były po prostu głupie. Oczywiście ktoś może doszukiwać się tutaj jakichś podtekstów i prezentacji poglądów politycznych twórców. Prawda jest jednak taka, że tutaj nie ma żadnej głębi i dostajemy kolejny horror o niezrównoważonym zabójcy.

Slepaway Camp 2: Unhappy Campers to standardowy slasher pozbawiony uroku oryginału. Kilka ciekawych scen wymieszane jest z nudnymi momentami i przeciętnymi żartami. Ja nie widzę w tym filmidle nic specjalnego ale jak komuś nie znudziło się oglądanie jak ktoś zabija napalone nastolatki to Unhappy Campers jest równie dobre jak każdy inny film tego typu.

Klasyka Kina Crapowatego : Koreański Dragon Ball

Należę do pokolenia wychowanego na Dragon Ball. Nie było to moje pierwsze anime ale trudno ukryć wpływ jaki Goku miał na dzieciaki w mojej podstawówce. Za dawnych czasów biegaliśmy po szkolnym wybiegu i udawaliśmy walki z ulubionej bajki. Każdy wyobrażał sobie wspaniały film jaki po prostu musi powstać na bazie przygód Bulmy i Goku. To co mieliśmy w głowie na pewno nie przypominało Dragon Ball: Evolution. Teraz żałuję, że zamiast wyczekiwać na Hollywoodzkiego crapa sami nie nakręciliśmy filmu o poszukiwaniu smoczych kul. Na szczęście, dawno temu jakaś inna banda amatorów się za to wzięła. Efektem ich chałtury jest dzisiejsza perełka, która zdecydowanie zasługuje na swe miejsce pośród Klasyki Kina Crapowatego.

Na pewno wiele osób nie ma pojęcia o tym jak olbrzymią fabryką podróbek była kiedyś Korea Południowa. Nowoczesne państwo kojarzące się nam z Samsungiem i popowymi gwiazdeczkami śmiało mogło startować do miana „fabryki szmelcu”. Jednym z reliktów tej epoki jest Dragon Ball: „Fight Son Goku, Win Son Goku” (드래곤볼 싸워라 손오공 이겨라 손오공). Produkcja znana szerzej jako Koreański Dragon Ball jest interesującym przykładem pewnych zjawisk panujących w tym państwie. Jednak to nie czas i miejsce by robić wykłady o dyktaturze, nacjonalizmie i problemach w relacjach miedzy Japonią a Koreą. Zajmijmy się więc crapowatym filmidłem.

Teraz pora na akapit o fabule filmidła. Tak na wypadek gdyby ktoś nie wiedział/nie pamiętało czym jest Dragon Ball. Goku – młody chłopiec z ogonem pewnego dnia spotyka dziewczynę o imieniu Bulma. Ona poszukuje smoczych kul – 7 magicznych przedmiotów, po zebraniu których ziści się jej życzenie. Goku jest w posiadaniu jednej z tych kul bo odziedziczył ją po swoim dziadku. Para decyduje się na wyruszenie w przygodę by zebrać komplet artefaktów i spełnić swe marzenia. Jednocześnie na magiczny przedmiot poluje Pilaf, który chce przejąć władzę nad światem. Dragon Ball: „Fight Son Goku, Win Son Goku” jest adaptacją pierwszej sagi mangi, która odpowiada dwóm pierwszym tomom komiksu.

Produkcja jest najwierniejszą z dotychczasowych adaptacją mangi i w miarę dokładnie śledzi wątki znane choćby z 13 odcinków anime. Oczywiście nie mówi to zbyt wiele bo Dragon Ball Evolution nie miało nic wspólnego z komiksem. Tutaj jednak mamy wyprawę po siedem smoczych kul, która z grubsza odbywa się tak jak w mandze. Postacie takie jak Oolong, Yamcha, Chi-Chi czy Puar pojawiają się i zachowują się zgodnie z tym jak powinni. Oczywiście nie obyło się bez uproszczeń i zmian, które nie wpływają jednak negatywnie na odbiór tego filmidła.

Koreański film trwa prawie dwie godziny. Może się to wydawać spora ilością czasu. Jednak podczas seansu minuty pędziły i nie odczuwałem nawet odrobiny znudzenia. Nawet gadki które teoretycznie powinny być nudne są tutaj epickie. Wszystko to dzięki gestykulacji i mimice serwowanej nam przez aktorów. Wszyscy zachowują się tak jakby napuszczano im ubrania jakieś pchły czy coś w tym stylu. Nikt nie może nawet przez sekundę ustać w miejscu. Wiele zachowań nie ma sensu i przypominają gagi z anime a nie coś co powinno być w pełnometrażowym filmie. Moim zdaniem jest to mocny argument przemawiający za filmidłem. Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o scenach walki. Widać było, że ekipa się starła i nawet zainwestowała w linki, żeby podwieszać ludzi do akrobacji w powietrzu. Niestety choreografia nie wypaliła i połowa walk sprowadza się do pokazania twarzy jednej z postaci w momencie jak robi ona jakaś groźną minę.

Jak przystało na tanią podróbkę, mamy do czynienia z produktem o wątpliwej jakości. Wszytko wygląda tandetnie co dodaje całości pewnego uroku. Możemy domyślać się kim jest dana postać po tym jak wygląda. Oczywiście strój przeciętnego cosplayera lepiej oddaje bohaterów niż to co się tutaj wyrabia. Ja jednak uparcie twierdzę, że przebrania stworzone na zasadzie tego co ma się w szafie zdecydowanie podbijają jakość tego filmidła. Przykładem tych genialnych pomysłów jest to, że Puar „grany” jest przez pluszową maskotę. Zabawka którą można kupić za parę złotych ciągnięta jest na sznurku i kładziona na nakręcanych samochodzikach tak by sprawić wrażenie, że się porusza. Oolong czyli zboczony świniak prezentuje się w tym wypadku lepiej bo ktoś się wysilił by zrobić maskę prosiaka. Najlepszym elementem pokazującym jak bardzo budżetowa jest koreańska wersja Dragon Ball musi być chmurka, która pozwala Goku na latanie. W jednej scenie dzieciak odgrywający główna postać siedzi na dachu obłożonego watą samochodu.

Jak dotąd zajmowałem się jedynie powierzchownymi sprawami. Tandetny wygląd to trochę za mało by dołączyć jakiś film do renomowanego grona Klasyki Kina Crapowatego. Jeśli chodzi o fabułę to nie mamy tutaj nic nadzwyczajnego. Ktoś chciał przenieść Dragon Ball ze wszystkimi zwariowanymi elementami charakteryzującymi tą produkcję. Właśnie to jest mocnym argumentem przemawiającym za produkcją. Twórcy dziadowskiego Evolution zdali sobie sprawę, że dokładne odwzorowanie tego uniwersum nawet przy sporym budżecie jest niemożliwe. Tutaj jednak ktoś poszedł na całość i przy skromnych środkach próbował zrobić tyle ile się da. Dzięki temu mogę spokojnie śmiać się z finalnego efektu wraz z twórcami. W wielu momentach miałem wrażenie, że osoby odpowiedzialne za tą produkcję zdawały sobie sprawę z tego co wyjdzie. Wszyscy postanowili mieć frajdę i dobrze się bawić przy robieniu Dragon Ball: „Fight Son Goku, Win Son Goku”. To z kolei przekłada się na dobrą zabawę podczas oglądania tego szmelcu. Całość ma ten urok, który sprawia że uwielbiamy tandetne filmy karate i durne horrory.

Dragon Ball: „Fight Son Goku, Win Son Goku” to swego rodzaju artefakt odległych już czasów, gdy Z tego co wiem dorwanie tej produkcji w wersji z napisami nie należy do najłatwiejszych zadań. Już ta kwestia eliminuje koreańskie Dragon Ball z listy rzeczy, które naprawdę warto obejrzeć. Jednak najbardziej zagorzali fani epickiego dzieła Akiry Toriyamy powinni rzucić okiem na to filmidło. Wtedy bariera językowa zostanie pokonana przez znajomość materiału źródłowego. Ja nieźle ubawiłem się przy tym szmelcu i z chęcią jeszcze raz zobaczę jak koleś w durnym pancerzu udaje pterodaktyla.

Silent Hill

Gdybym miał wskazać 5 moich ulubionych gier w historii bez wątpienia znalazłby się pośród nich Silent Hill 2. Uwielbiam cykl o Cichym Wzgórzu i chciałbym by był on jak najpopularniejszy. Dlatego też byłem zadowolony, że ktoś w końcu zdecydował się przenieść dzieło Konami z mojego kineskopowego ekranu na ten srebrny. Oczywistym było to że na filmidle się zawiodę. Jednak czy moje narzekania są uzasadnione?

Film Silent Hill opowiada o Sharon – adoptowanym dziecku, która chodzi we śnie i mamrocze coś o jakimś Silent Hill. Rodzice postanawiają się dowiedzieć więcej o przypadłości córki. Dlatego też zdesperowana matka o imieniu Rose postanawia wybrać się z dzieckiem do najprawdopodobniej przyzywającego je we śnie miejsca. Nie będę komentował jak bardzo logicznym posunięciem jest wybieranie się z dzieckiem do miejsca, które gnębi je w koszmarach i jest najprawdopodobniej kolebką zła. W każdym razie po drodze do celu dochodzi do wypadku drogowego i Sharon znika z samochodu. Matka wraz z napotkaną policjantką – Cybil wyrusza na poszukiwanie swojego skarbu po drodze odkrywając sekrety zamglonego miasteczka. W tym samym czasie ojciec rozpoczyna poszukiwanie żony i córki i napotyka policjanta, który wie coś o historii Cichego Wzgórza.

Później mamy wątki kultu i inne pierdoły. W każdym razie gra łączy elementy fabuły pierwszego filmu z radosną twórczością scenarzystów. Baza pozostaje ta sama. Rodzic poszukuje swej córki w tajemniczym miasteczku, w którym istnieje dziwaczny kult. Jednak gdy przechodzimy bardziej do szczegółów pojawiają się naprawdę istotne różnicę. I nie mówię tylko o płci rodzica, który poszukuje dziecka. Chodzi o to, że historia kultu starającego się sprowadzić swego boga poprzez zapłodnienie dziecka zostaje zamieniona w standardowe horrorowe przynudzanie. Przywołanie całej mitologii Silent Hill mogło być problematyczne. Film jednak kastruje najciekawsze elementy materiału źródłowego i zastępuje je sztampowymi rozwiązaniami o zemście wiedźmy.

Fabuła filmu nie jest zła ale koniec końców zostaje schrzaniona. Fani gier dostają gorszą wersję znanej historii, która ma luki i jest zdecydowanie mniej interesująca od pierwowzoru. Osoby nie obeznane z Silentami mają natomiast masę bełkotu i praktycznie niezrozumiałą historię z zakończeniem wprost od M. Night Shyamalana . Nie żeby dało się przenieść fabułę gry w jakiś łatwy sposób do filmu ale to co mamy i tak brzmi jak stek nie mających sensu haseł wyjętych wprost z gry.

Dlaczego nienawidzę filmu Silent Hill? Pewnie dlatego, że uwielbiam grę i nie mogę pozytywnie ocenić niczego co nie jest przynajmniej na podobnym poziomie. Dodatkowo wkurzają mnie gówniane zmiany, które nie dają żadnych pozytywów. Po kiego zmieniać bohatera na babę? Po co wrzucać wątek z ojcem starającym się znaleźć córkę i żonę? Dlaczego sektę trzeba było przerobić na jakiś dziwny odłam chrześcijan bawiący się w palnie jako metodę oczyszczania duszy? Po kiego grzyba było robić z drugiej połowy filmu jakieś badziewie o zemście ducha? No i dlaczego Piramidogłowy???

Jeśli jeszcze zatrzymamy się na chwilę przy fabule i zaczniemy ją analizować to dość szybko wyłażą z niej wszystkie nieścisłości i głupoty. Dlaczego główna bohaterka atakowana jest przez potwory? Dlaczego plan zemsty został tak tandetnie zaplanowany? To tylko dwa podstawowe pytania. A jest ich cała masa. W normalnych warunkach jestem w stanie przymknąć oko na nielogiczne elementy filmideł. Jednak tutaj takie pierdoły są strasznie drażniące.

Poważną wadą tego filmu jest jego struktura. Obecność ojca w filmie jest tylko po to by pomiędzy niby strasznymi scenami serwować nam ekspozycję co niespecjalnie się sprawdza. Identyczną fabułę dałoby się zaprezentować w zdecydowanie mniej czasu pomijając sekwencje, które okazują się być tylko zapychaczami. Najgorsza jest jednak dziewczynka grająca Sharon. Jest ona nieziemsko wnerwiająca. Ja nawet jako jej ojciec nie narażałbym swego życia dla bachora.

To co należy poczytać za spory plus produkcji to oprawa wizualna. Lokacje wyglądają naprawdę świetnie a większość scen wygląda bardzo dobrze. Design potworów też jest całkiem spoko i mniej więcej wszystko z wyjątkiem końcówki jest na poziomie.

Za muzykę odpowiada człowiek, który sprawił, że gry są takim niesamowitym przeżyciem – Akira Yamaoka. Mamy utwory wprost z materiału źródłowego, które sprawdzają się tutaj idealnie i nadają produkcji odpowiednią atmosferę.

Film się ludziom podoba i rozumiem, że mają ku temu powody. Sam może miałbym do niego trochę inny stosunek. Gdyby tak zamiast Cichego Wzgórza dostalibyśmy Niegłośne Pagórki. Wtedy to może nawet byłbym fanem tej produkcji. Niestety jest tak jak jest i dostajemy coś niegodnego noszenia nazwy Silent Hill. Film tym samym dołącza do komiksów i kiepskich gier wideo, które tylko zaniżają poziom marki. Należy jednak przyznać, że filmidło to wypada zdecydowanie lepiej od większości adaptacji gier wideo. Zwłaszcza swojego sequela, który jest objawioną sraczką zrobioną na kliszę filmową.

The Virgin Psychics – japońskie American Pie z mocami nadprzyrodzonymi

Sion Sono jest jednym z moich ulubionych reżyserów. Japoński twórca w swych filmach bardzo często podejmuje się ciężkiej tematyki. Sono podchodzi do mrocznych tematów w niezwykły sposób, co owocuje obrazami takimi jak Love Exposure czy Strange Circus. Kto inny potrafiłby stworzyć hip-hopową operę, chory horror o skutkach przemocy w rodzinie i poruszający film o fotografującym kobiece majtki synu księdza? Jak dotąd nigdy nie zawiodłem się na żadnym tworze tego artysty. Kiedyś jednak każdy musi się potknąć.

Przynajmniej takie miałem wrażenie gdy zacząłem czytać na temat The Virgin Psychics. Po pierwsze, filmidło z takim tytułem musi być tandetną szmirą. Po drugie jest to kinowa wersja telewizyjnego serialu bazującego na popularnej mandze. Innymi słowy mamy do czynienia ze skokiem na kasę. No bo jakoś trudno mi uwierzyć, że Sion Sono zakochał się w komiksowej historii. W końcu odpowiada on za wspomniany serial, nakręcił film telewizyjny i teraz zabrał się za film kinowy. W każdym razie jako osoba nie obeznana z materiałem źródłowym już na wstępie obawiałem się o jakość tego tytułu. Z drugiej strony Sion Sono już nie jeden raz poradził sobie z adaptowaniem komiksów i powieści.https://www.youtube.com/embed/ntYowWH8W2Q

Opisanie fabuły tej produkcji może być trochę skomplikowane. Nie chodzi o to, że jest to jakaś wielowątkowa, rozbudowana historia. Problemem jest tutaj głupota głównego wątku. Nasz główny bohater – młody chłopka imieniem Yoshiro poszukuje swojej drugiej połówki. Koleś dręczony jest przez wizje spotkania się z dziewczyną, z która miał telepatyczny kontakt jeszcze przed swymi narodzinami. Yoshiro jest jednak mocno napalonym chłopakiem i pewnego wieczoru postanawia się ze sobą zabawić. Rozrywkę chłopakowi przerywa dziwne, niebieskie światło płynące z kosmosu. Następnego dnia nasz bohater budzi się z umiejętnością czytania myśli innych ludzi.

W tym momencie możemy wyobrazić sobie zarys komedii w stylu „Czego pragną kobiety”. Jednak The Virgin Psychics idzie o kilka kroków dalej. Yoshiro okazuje się jedną z kilku osób posiadających nadprzyrodzone umiejętności. Bohater wraz ze starym zboczeńcem, kolesiem chcącym podglądać przebierające się dziewczyny i paroma innymi równie interesującymi postaciami zakłada drużynę superbohaterów, która ma chronić Ziemię przed złymi posiadaczami paranormalnych mocy.

Nie trudno się domyśleć, że w sekundy po tym zdarzeniu spokojne dotąd miasto zostaje opanowane przez tych, którzy swych mocy używają do niecnych czynów. Yoshiro ma więc okazje do spełnienia swego marzenia o byciu bohaterem. Może uda mu się także odkryć tożsamość ukochanej nawiedzającej jego sny?

Właśnie to jest podstawą dla mocno zakręconej komedii skupiającej się na tematyce seksu. Tylko że ten opis nie oddaje dokładnie tego czym jest The Virgin Psychics. Wynika to z tego, że jakieś 30-40% filmu stanowią dziwne scenki. Nie służą one praktycznie niczemu i tylko zabierają miejsce, które można by wykorzystać znacznie lepiej. Dodatkowo cały wątek o walce ze złymi posiadaczami nadprzyrodzonych mocy jest głupi. Głownie z tego powodu, że nie wiadomo o co w nim chodzi. Słyszymy tylko, że stawka jest bardzo wysoka ale nie przekłada się to w żaden sposób na zagrożenie dla bohaterów.

Nie mogę przejść obojętnie obok pewnej kwestii. The Virgin Psychics to film sprośny w wariancie gimnazjum. Oznacza to podniecanie się bielizną i krew cieknącą z nosa na widok dziewczyn w kostiumach kąpielowych. Wszystkie postacie są prawiczkami i dziewicami co sprawia, że całość wydaje się być trochę niewinna. Główny bohater szuka tej jedynej i ma poważne problemy z hormonami. Przykładem tego jest scena kiedy chłopakowi „staje” na widok dziewczyny tak, że aż podrzuca ławkę przy której Yoshiro siedzi. Przynajmniej w teorii problematyczne może być tutaj to jak skąpo odziane są praktycznie wszystkie postacie. Oglądamy przecież licealistki, które (SPOILER)

pod wpływem jakiegoś zaklęcia stają się super podniecone. Jasne, że grają je aktorki w wieku powyżej 20. lat i w filmie nie ma żadnych naprawdę mocnych rzeczy. Mimo wszystko nie chciał bym tego filmidła oglądać z rodziną. Zwłaszcza że część tej produkcji jest reklamą zabawek erotycznych firmy Tenga.

Problemem The Virgin Psychics jest to, że chciano upchnąć za dużo do jednego 2. godzinnego filmu. Film pełnometrażowy w którym notabene pojawia się większość aktorów z serialu nie ma okazji do bliższego zapoznania nas z postaciami. Osoby nie obeznane z All Esper Dayo! Zostają rzucone na głęboką wodę. Bez kontekstu dla zdarzeń i czasu na poznanie relacji pomiędzy bohaterami nie mamy jak polubić postaci. Co gorsze w komedii nie ma miejsca na bardziej rozbudowane gagi. Humor w większości przypadków ogranicza się do mówienia o genitaliach. Szkoda bo serial z którym miałem okazje się zapoznać po obejrzeniu filmu, jest znacznie ciekawszy i bardziej rozbudowany.

Niestety więcej golizny nie oznacza lepszej „pikantnej” komedii. Masa przepięknych kobiet które nie wnoszą nic do opowiadanej historii, nie służy tej produkcji. Gdyby obraz skupił się bardziej na głównym bohaterze i jego poszukiwaniu „tej jedynej” to mielibyśmy lepszy film. Jestem o tym przekonany. Sceny które skupiają się właśnie na tych kwestiach są najlepszym elementem całego filmidła. One zdają się w zdecydowanie bardziej szczery sposób pokazać zderzenie koncepcji romantycznej miłości z rzeczywistością dorastania we współczesnym świecie.

The Virigin Psychics jest najprawdopodobniej najsłabszym filmem w dorobku Sono. Nie jest to poważny film, który porusza jakiś konkretny temat. Jednocześnie nie jest to produkcja na tyle zwariowana i głupia, że oglądanie jej może sprawiać frajdę. Ładne dziewczyny w strojach kąpielowych mogą kusić to sprawdzenia tego filmu. Moim zdaniem można sobie to filmidło spokojnie odpuścić. Mówię to z bólem serca, bo nigdy nie spodziewałbym się przeciętnego filmu od Sono.

Attack on Titan: Part 1

Attack on Titan to jedna z tych rzeczy których popularność mnie kompletnie zaskakuje. Nie mam nic ani do mangi ani anime o walce ludzkości z tytanami. Po prostu nie potrafię powiedzieć dlaczego akurat ten tytuł stał się popularny. Może czegoś nie dostrzegam lub po prostu nie rozumiem jakiegoś ważnego elementu opowiadanej historii? Dlatego też postanowiłem sięgnąć po pełnometrażowy, japoński film Shingeki no Kyojin. Coś co miało przekonać mnie do jakości Attack on Titan sprawiło jednak, że musiałem dodać kolejną pozycję do mojej wielkiej księgi crapów.

Jakby ktoś nie wiedział to Attack on Titan opowiada historię o życiu młodych ludzi w pewnej apokaliptycznej dystopii. Około 100 lat przed rozpoczęciem akcji filmu na świecie pojawiły się gigantyczne humanoidalne potwory zwane tytanami. Bestie te zaatakowały ludzi i zjadły większość osób. Teraz niedobitki ludzkości mieszkają w jednym miejscu ogrodzonym systemem olbrzymich murów. Trzy mury otaczające ostatnią bazę ludzkości są jedyną ochroną przed wiecznie nienasyconymi potworami. Bohaterem filmu jest Eren – młody chłopak marzący o poznaniu świata poza skrawkiem ziemi na którym przyszło mu żyć. Kiedy poznajemy naszego bohatera jest on wraz z dwójką swoich przyjaciół Mikasą i Arminem. Młodzieńcy chcą opuścić bezpieczne ściany i wyruszyć w świat bo Eren uważa, że mityczne tytany tak naprawdę nie istnieją. Wszystko się jednak zmienia, gdy olbrzymi potwór bez problemu rozwala kawałek muru i toruję drogę dla kolejnych bestii. Dochodzi do masakry i ewakuacji niedobitków za drugą linią obrony jaką jest kolejny mur. Atak tytanów zmienia życie naszego bohatera i sprawia, że decyduje się on na przyłączenie do wojskowych sił zwalczających krwiożercze potwory. Reszta filmu opowiada o operacji odbicia utraconych terenów i naprawienia dziury w murze.

Jak już wspominałem Shingeki no Kyojin bazuję na mandze i serialu anime z którymi miałem kontakt. Zarys historii jest tutaj dość podobny i fabuła tego filmidła przekłada się mniej więcej na pierwszych siedem odcinków animowanej produkcji. Szybko jednak okazuje się, że filmidło tylko w ogólnym zarysie przypomina niezwykle popularny komiks. Jednak już mniej więcej w 3 minucie filmu przekonamy się, że coś jest nie tak. Postacie zachowują się nie tak jak powinny a ich otoczenie nie do końca zgadza się z tym znanym z oryginału. Po pierwsze akcja całości została przeniesiona z terenu Niemiec do Japonii co przekłada się na historię jednej z głównych postaci. Całość jest też osadzona w innym momencie historii niż w oryginale. Filmowy Attack on Titan prezentuje nam świat mniej więcej 100 lat od chwili obecnej podczas gdy anime serwowało nam coś bardziej w retro stylu, gdzie technologia była na zdecydowanie gorszym poziomie. Zmieniono też to w jaki sposób zachowują się poszczególne postacie i relacje pomiędzy nimi związek Erena z Mikasą to teraz swego rodzaju odwrócenie roli. Zazwyczaj uważam, że takie zmienianie elementów integralnych dla opowiadanej historii ma sens jedynie w sytuacji, gdy czemuś służy. Z początku wydawało mi się, że przeróbki w filmowej adaptacji Shingeki no Kyojin to nie tylko wynik lenistwa i restrykcji budżetowych ale próba zwrócenia uwagi na inne aspekty opowiadanej historii. Niestety byłem w olbrzymim błędzie i nieźle się na tym przejechałem.

Attack on Titan jest strasznym crapem i zawala praktycznie każdy swój element plus w ramach gratisu kompletnie marnuje potencjał interesującej historii o wojnie. To ostatnie to pewnie trochę moja wina bo nabrałem się na to, że poruszony zostanie temat tego co próba życia w społeczeństwie odgradzającym się od zagrożenia robi z człowiekiem. Albo chociaż jakiś motyw o mimowolnej dehumanizacji wynikającej z wojny lub całe gloria victis i branie udział w konflikcie, gdzie klęska jest zagwarantowana. Wszystko to przez jedną czy dwie linijki tekstu jakie usłyszałem podczas pierwszych 10 minut. Zamiast filmu z „rozkminami” mamy jednak ślamazarny szmelc z niezwykle głupim zakończeniem.

Zacznę może od tego co mi się w tej produkcji podobało. Scena pierwszej inwazji brzydali była zrobiona w całkiem niezły sposób. Kilka tytanów w tej sekwencji wygląda całkiem nieźle i mogą naprawdę wystraszyć widza o słabszych nerwach. Pozytywnie wypada także kilka elementów kreacji świata. Po pierwsze jest brudno i widać biedę ludzi żyjących w ścisku i z ograniczonymi racjami żywnościowymi. Efekt wizualny wspomagany jest także tym, że jedna z postaci pokazuje to jak żołnierze zostają omamieni obietnicami i w rezultacie tego skazują się na pewną śmierć. Do tych pozytywów trudno jest mi dodać cokolwiek więcej.

Niestety cała masa drobnych pozytywów nie zmieni tego, że scenariusz filmidła to jeden wielki szmelc i kupa napisana świecową kredką przez przedszkolaka. Jestem przyzwyczajony do tego, że japońska stylistyka kina bardzo często wiąże się z gryzącymi się elementami jak humorystyczna scenka w środku rzeźni albo kompletnie nie pasujące do reszty produkcji gagi. W Attack on Titan kwestia ta wypada bardzo słabo i zdaje się być wtłoczona na siłę co po prostu mnie drażniło. Byłbym w stanie przeżyć przerzucanie kilkumetrowych potworów przez ramię gdyby nie to, że całość jest taka słaba. Bohaterowie to po prostu kpina i nie poświęca się im nawet odrobin uwagi. Nie chodzi już nawet o to, że nie przypominają oni swoich pierwowzorów z mangi. Bardziej wkurzające jest to, że mamy zero przybliżenia nam pierwszoplanowych postaci i nakreślenia relacji pomiędzy nimi. Sprawia to, że losy kogokolwiek nie maja dla nas większego znaczenia a dramatyczne sceny nie są w stanie nas poruszyć. Scenariusz Shingeki no Kyojin to przykład koszmarnej adaptacji rujnującej materiał źródłowy na każdym poziomie. Obraz rozpaczy dopełniony zostaje przez kiepskie CGI i lipne sceny akcji.

Niestety japońskie filmidła nie mają budżetów takich jak produkcje DC czy Marvel. Zostajemy więc uraczeni wieloma rzeczami, które po prostu gryzą w oczy i wali od nich sztucznością. Nielogicznie zachowujące się postacie są czymś co mnie od zawsze wnerwia. Tutaj mamy tego całą masę i zostaje to jeszcze podane w chaotycznym sosie dziwnie zlepionych ze sobą scen. Film jest po prostu pustą wydmuszką, która ma powierzchownie przypominać Attack on Titan. Na serio całość sprowadza się do dwóch sekwencji akcji pomiędzy, którymi mamy minimalną ilość ekspozycji, kilka scen żywcem wyjętych z komiksu i głupie teksty. Na dodatek całość kończy się cliffhangerem w wariancie „przerwiemy akcję w środku i do zobaczenia za tydzień”.

Nie miałem zbyt wielkich oczekiwań co do tej produkcji. Niestety nie miało to zbyt wielkiego znaczenia bo całość jest po prostu zła. Z jednej strony aby zrozumieć cokolwiek się dzieje na ekranie potrzebujemy znajomości materiału źródłowego. Jednocześnie wymagane jest od nas odrzucenie większości rzeczy przedstawionych w komiksie i serialu anime. Takie trochę schizofreniczne podejście do oryginału musi denerwować fanów. Wiem to po sobie i sytuacji z adaptacją Silent Hill. Nienawidzę tamtego filmidła za to, co robi z opowiadaną historią i tym jak wyrywkowo korzysta z bazy jaką jest gra wideo. Attack on Titan powstało na dokładnie takiej samej zasadzie przez co jest to filmidło dla nikogo. Może jestem trochę zbyt ostry w krytyce tego crapu? Po prostu jestem podwójnie zawiedziony tym, że twórcy nie dość nie zdecydowali się pójść moją drogą to jeszcze olali wariant poprowadzenia historii wybrany przez autora mangi.

Jakimś cudem udało mi się przetrwać te 90 minut nerwicy jakim było oglądanie pierwszego filmu Attack on Titan. Niestety to nie koniec koszmaru bo czeka mnie jeszcze męka pozyskania i obejrzenia Shingeki no Kyojin Endo obu za wārudo aka drugiej połowy tej szmiry. Może po obejrzeniu całości moje spojrzenie na tą produkcję się zmieni?

Warcraft: Początek

Warcraft: Orcs & Humans było drugą grą RTS w jaką zagrałem w swoim życiu Produkcja ta scementowała moją miłość do gatunku i zachęciła mnie do bycia graczem komputerowym. Kolejne odsłony cyklu towarzyszyły mi w dorastaniu. Warcraft II było grą jaką kupiłem na własny PC, a Warcraft III jest grą na którą wydałem kasę ze swojej pierwszej wypłaty. Dlatego też darzę tą markę studia Blizzard wyjątkowym sentymentem. Nie mogłem więc obojętnie przejść obok filmu zatytułowanego Warcraft: Początek. Czyżby nadeszła pora by zdetronizować Mortal Kombat jako najlepszą adaptację gry wideo? Może jednak amerykańcy krytycy mieszający to filmidło z błotem mają racje?

Fabuła megaprodukcji w reżyserii Duncana Jonesa opisuje pierwszy kontakt ludzi z orkami. Mamy więc historię wojny pomiędzy hordą a broniącymi swej ziemi ludźmi. Wszystko zaczyna się od przejścia zielonoskórych przez magiczny portal prowadzący ich do krainy Azeroth. Dowiadujemy się, że świat z którego pochodzą orkowie umiera i klany tych stworzeń zjednoczyły się pod przywództwem władającego czarną magią Gul’dana. Plan hordy sprowadza się do tego, że mała grupka orków zaatakuje drugą stronę i zbierze odpowiednio dużą grupę jeńców. Zostaną oni wykorzystani do rytuału pozwalającego przywołać do Azeroth wszystkich orków. Ludzie muszą przeciwstawić się tej inwazji. W tle jest jeszcze kwestia nieczystych sił zamieszanych w całą sprawę a także kilka wątków pobocznych. Wydarzenia obserwujemy z perspektywy kilku osób stojących po obu stronach barykady. Durotan to szlachetny przywódca jednego z plemion orków, któremu narodził się syn. Dąży on do tego by współplemieńcy się opamiętali i odrzucili czarną magię Gul’dana. Obok niego mamy Garonę. Jest ona w połowie orkiem i stara się w jakiś sposób pojednać obie zwaśnione strony. Ludzi reprezentuje Lothar – dzielny bohater i dowódca wojsk królestwa. Jednym z wątków pobocznych fiomu jest to, że ma on syna chcącego iść w jego ślady. Jest jeszcze czarodziej Khadgar i król Llane. Ten pierwszy jest w produkcji po to by wykryć większy spisek i pokazać nam skrawek elementów mistycznych jakie pojawiają się w uniwersum Warcraft. Władca ma być przykładem wspaniałego przywódcy dążącego do pokoju i dobrobytu swoich poddanych. Zbyt duża ilość postaci na których skoncentrowane jest to filmidło jest jednym z większych problemów produkcji. Całość sprowadza się do skakania z miejsca na miejsce, żeby zobaczyć co w danej chwili robi jakaś postać. Praktycznie każda scena dzieje się w innym miejscu i dotyczy innej postaci. Sprawia to, że fabuła jest bardzo miałka. Przez prawie dwie godziny oglądamy ciąg luźno powiązanych ze sobą sekwencji. Dzieje się tak po części ze względu na to, że postacie są bardzo słabo nakreślone. Durotan jest jedynym bohaterem któremu poświecono większą uwagę i pokazano jego charakter.

Warcraft: Początek w znacznym stopniu bazuje na tym co znamy zarówno z cyklu Warcraft jak i z World of Warcraft. Fabuła jest dość wierna oryginałowi. Doszło jednak do wielu uproszczeń i zmian, które trochę udziwniają całość. Pisanie o nich spoilowałoby ważniejsze elementy produkcji. Ograniczę się więc do informacji o tym, że Orgrim Doomhammer – jedna z ważniejszych postaci została kompletnie zmieniona.

Jako fan gier startegicznych, który odbił się od WoW po pierwszym albo drugim dodatku miałem problem z tym jak poprowadzono konflikt pomiędzy orkami a ludźmi. Mamy sytuacje dość oczywistą, gdzie jedna strona to wcielone zło dążące do podboju i zniszczenia wszystkiego. Nie da się tego uniknąć bo fabuła pierwszych gier opiera się na tym, że horda postanawia podbić królestwo „mięczaków”. Żyjące w zgodzie z sąsiadami państwo przestawione jest barbarzyńcom, który dążą do zagłady. Jednak głównym bohaterem filmu i najlepiej nakreśloną postacią jest Durotan – czyli jeden z tych złych. Z jakiegoś powodu mamy mu współczuć i kibicować jego działaniom? Kompletnie nie rozumiałem dlaczego zdecydowano się na taki dziwaczny zabieg. Zrozumiałbym gdyby obie strony zaprezentowano w jakichś odcieniach szarości i przedstawiono brzydali jako coś więcej niż żądne krwi bestie. Ewentualnie starano się wytłumaczyć dlaczego zielonoskórzy zachowują się w taki a nie inny sposób. Blizzard mniej więcej od czasów Warcraft III wciska nam kit na temat tego, że zielonoskórzy są ofiarą, trzeba starać się ich zrozumieć i docenić to jak olbrzymie znaczenie w ich kulturze ma honor. Duncan Jones też stara się pójść w tą stronę ale mu to kompletnie nie wychodzi. Szkoda bo Durotan jest dobrą bazą do przedstawienia orków jako trochę bardziej skomplikowanych stworzeń. Niestety jest on wyjątkiem wyróżniającym się zdecydowanie na tle reszty grupy.

Ma to olbrzymie znaczenie dla osób kompletnie „zielonych” w temacie orków i samego Warcrafta. Bez kontekstu z gier cały film nie trzyma się kupy. Mamy pełno dziwnych nazw i pojęć, które maja coś dla nas znaczyć. Wiele kwestii jest potraktowanych po macoszemu i mamy się domyśleć o co w tym wszystkim biega.  Nic chyba nie przebije  magi fel. Przez cały film słyszymy, że to coś bardzo złego i tak dalej ale nikt nie raczył nam wytłumaczyć czym fel ma się różnić od zwykłych czarów albo jakie są efekty korzystania z tej mocy. Podobnie jest z masą innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy. Mamy na przykład krasnoludy i elfy, które pojawiają się w filmie na jakieś 5 sekund. Widzimy jak obradują nad stworzeniem sojuszu z ludźmi by przeciwstawić się orkom. Przeciętny widz do tego momentu nie miał nawet pojęcia, że w Azeroth istnieją elfy. Podobnie jest z wątkami związanymi z magią. Jesteśmy rzucani z miejsca na miejsce by poznać postacie, które coś robią z jakiegoś powodu pilnują świata przed czymś. Podczas seansu byłem przekonany, że z łódzkiej kopii filmu wyleciały jakieś kluczowe sceny mające widzom wytłumaczyć kim są pewne postacie i jaką pełnią rolę. Niestety okazało się, że Silver Screen ma dokładnie taką samą wersję filmu jak reszta świata. Po prostu ktoś zdecydował się nam nie pokazać kilku ważnych rzeczy. Dlatego też licze na jakąś wersje reżyserską filmu, gdzie wszystkie wycięte sceny zostaną przywrócone i całośc nabierze większego sensu.

Gra aktorska w tej produkcji po prostu leży i kwiczy. Jeśli stworzenia CGI są zdecydowanie bardziej przekonywujące od tego co wykonują ludzie to mamy poważny problem. Nie jest to jednak wina aktorów ale kiepski scenariusz. Żadna z ludzkich postaci nie jest zbyt dobrze nakreślona. Nikomu nie poświecono tyle uwagi by zainteresować widzów. Teoretycznie naszym herosem ma być Lothar. Ale ma on tyle osobowości co rycerzyki, które posyłaliśmy na śmierć w RTSie. Jeszcze dochodzi do tego bełkot bzdurnych tekstów wygłaszanych przez aktorów. W jednej ze scen pojawia się Glenn Close by powiedzieć dwa głupie, pseudo-mistyczne zdania. Wypadają one tak samo nieprzekonywająco jak upchany na siłę romantyczny wątek pomiędzy dwójką bohaterów. Najgorzej ze wszystkich wypada Ben Foster. Wciela się on w maga Mediviha, który w uniwersum pełni bardzo ważną rolę. Postać ta została napisana w tak absurdalny sposób, że

Całość tego tekstu jak na razie wygląda na czepianie się każdego elementu tego filmidła. Może jestem zbyt krytyczny w stosunku do całości? W końcu bawiłem się podczas sensu całkiem nieźle. Znaczna część CGI wygląda przyzwoicie. W kilku momentach zielonoskórzy zrobili na mnie prawdziwe wrażenie. Co prawda zdarzały się momenty kiedy film wyglądał jak jakaś amatorska produkcja z Youtube ale nie ma ich zbyt wiele. Sceny walki są całkiem znośne. Naprawdę przyjemnie ogląda się orki siejące spustoszenie na dużym ekranie. Po prostu czuć ich siłę i bezwzględność gdy bez problemu zgniatają głowy rycerzy i wdeptują ich w ziemie. Jestem przekonany, że film skoncentrowany tylko na zielonoskórych byłby znacznie lepszym widowiskiem. Oni mają najbardziej interesujące postacie i praktycznie wszystko co popycha filmidło do przodu dzieje się za sprawą orków. Gdyby poświęcić więcej uwagi Duratanowi, jego rodzinie i sytuacji jaka panuje w hordzie to mielibyśmy lepszy film. Fajnie jest też zobaczyć wszystkie miejscówki i dobrze znanych nam bohaterów. Świat który przez ostatnie 20 lat oglądałem na monitorze na srebrnym ekranie nabrał życia. Zrobiło to na mnie całkiem spore wrażenie.

Warcraft: Początek to film stworzony dla fanów uniwersum. Tłumaczy to bardzo niskie oceny od wszelkich profesjonalnych krytyków i recenzentów. Z drugiej strony rozumiem legiony fanatyków broniących tego tytułu. Jako osoba kochająca gry o konflikcie orków z ludźmi byłem tym filmidłem usatysfakcjonowany. Wiele z rzeczy które chciałem zobaczyć zostały pokazane. Masa nieścisłości względem materiału źródłowego może trochę drażnić ale da się to wytrzymać. Jednak jako typowy film Warcraft jest porażką. Kilka interesujących scen walki napędzanych przez dziwaczny scenariusz, mało interesujące postacie i nielogiczne zachowania każdego z bohaterów. Bez wiedzy na temat uniwersum całość nie trzyma się kupy Z tego powodu zamiast epickiej historii fantasy dostajemy film do popcornu wypełniony po brzegi dłużyzną. Ostatnim gwoździem do trumny filmidła jest zakończenie w stylu „poczekajcie na kolejny film, żeby dowiedzieć się co wydarzy się dalej”. Lepszym podtytułem filmu byłoby Warcraft: Pierwsza bitwa i nie wiadomo co dalej albo Warcraft: Wprowadzenie do sequela, w którym będzie się coś działo.

Nie chcę wpisywać się w super negatywny ton większości recenzji na temat tego filmu. Prawdą jest jednak to, że jestem nim mocno zawiedziony. Coś co miało potencjał na bycie Gwiezdnymi Wojnami, Iron Manem albo Władcą Pierścieni gier wideo. Zamiast epopei dostajemy film do popcornu i coli. Widowisko w stylu Transformersów, Avatarów i innych wakacyjnych hitów o których zapomina się zaraz po wyjściu z kina. Jeśli komus to nie przeszkadza to warto wybrać się na Warcraft: Początek do kina. Ja nie żałuję wydanej kasy ale też nie będe polecał tego filmu żadnemu ze swoich znajomych.

The Angry Birds Movie

Nie rozumiem fenomenu Angry Birds. Prosta gierka o wystrzeliwaniu ptaków z procy stała się bazą imperium medialnego Rovio Entertainment. Teraz mamy masę gier z serii ptaki kontra świnie, z trzy seriale opowiadające o perypetiach bohaterów i film kinowy. Pełnometrażówka podpada pod kategorię adaptacji gier wideo, więc musiałem zatopić w nią swoje kły. Pora wyssać trochę energii życiowej z kolejnego filmidła.

Film Angry Birds opowiada o perypetiach Reda – czerwonego ptaka zamieszkującego na pewnej tropikalnej wyspie. W przeciwieństwie do innych ptasich mieszkańców tego raju na ziemi Red jest ciągle na coś wściekły. Główny bohater nie jest w stanie żyć w zgodzie z resztą lokalnej społeczności. Seria wpadek i wybuchów agresji sprawia, że Red zostaje wysłany na grupową terapię by stać się produktywnym członkiem społeczeństwa. Na miejscu bohater spotyka inne ptaki z problemami. Beztroskie na ptasiej wyspie zostaje jednak nagle zakłócone poprzez przybycie na nią grupy zielonych świnek. Przybysze zostają ciepło przyjęci przez wszystkie ptaki. Jedynie Red ma wątpliwości co do ich intencji.

Nie ma się co czarować, że Angry Birds to najlepiej opowiedziana historia jaka kiedykolwiek pojawiła się na srebrnym ekranie. Mamy film bazujący na kilku prostych założeniach z gry. Jest grupa ptaków i świnie, które porwały ich jajka. Ptaki za pomocą wystrzeliwania siebie z procy pokonują świnie i odzyskują jajka. Historia ta zostaje obudowana poprzez lepsze spojrzenie na postać głównego bohatera. Dowiadujemy się trochę o przeszłości Reda i przyczynach tego, że zachowuje się on w taki a nie inny sposób. Oczywiście jak przystało na coś dla młodszych widzów mamy finał w którym samotnik rozumie, że jest częścią grupy a otoczenie akceptuje to go bez względu na to kim jest. Dodatkowo mamy jeszcze wątek poboczny z Mocarnym Orłem – podupadłym herosem, który przyczynił się do bezradności pozostałych ptaków. Ten protektor ptasiej wyspy prawdopodobnie odpowiada za to, że bohaterowie filmu nie są w stanie latać. Cały wątek z podupadłym już wybawcą ma pewnie za zadanie to by uczyć dzieci wiary w siebie, współpracy i nie czekaniu na to aż ktoś zrobi coś za nie. Mamy więc jakieś pozytywne przesłanie które powinno trafić do młodszych widzów. Nie ma tutaj jednak jakieś głębi i czegoś co jest w stanie poruszyć moje zmarznięte serce.

Chciałbym by trochę więcej uwagi poświęcono innym ptakom. Redowi w jego wyprawie towarzyszą niezmiernie szybki Chuck i wybuchający Bomb. Sprowadzenie są oni jednak jedynie do roli obiektów kilku gagów zaplanowanych przez twórców. Nie starano się rozwinąć ich wątków w jakikolwiek sposób. Dlatego też cała przygoda jest historią jednego znerwicowanego, agresywnego, czerwonego ptaka , który z outsidera przeistacza się w bohatera.

Kryterium mającym olbrzymie znaczenie przy ocenianiu adaptacji gier wideo jest to jak efekt końcowy ma się do materiału źródłowego. W przypadku Angry Birds mamy wszystkie elementy charakterystyczne dla serii smartfonowych gierek. Końcówka filmu to sekwencja ptaków wystrzeliwanych z procy by niszczyć budowle świń. Mamy nawet pokazanie mocy specjalnych charakterystycznych dla konkretnych postaci. Obok tego także dziwna skłonność świń do składowania skrzynek z dynamitem w miejscach, gdzie bardzo łatwo może dojść do nieszczęśliwego wypadku. W filmie pojawia się praktycznie wszystko z gier. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że pod tym względem nie było jeszcze adaptacji gry wideo wierniejszej oryginałowi (poza filmem Ace Attorney ale o tym będę przynudzał innym razem).

Jeśli chodzi o humor to jak zwykle mamy sytuację typu gusta i guściki. Ja uśmiechnąłem się tylko jeden raz ale masa innych osób rechotała praktycznie bez przerwy. Moim zdaniem jedynym naprawdę dobrym gagiem jest ukłon w stronę Lśnienia. Zdziwiła mnie jednak obecność elementów trochę bardziej „dorosłego” humoru w produkcji skierowanej do dzieciaków. Nie znam się specjalnie na tych kwestiach ale bezpośrednie nawiązanie do seksualnej orgii wyłapią nawet przedszkolaki. Do tego na każdym kroku mamy jakieś innuendo. Humor, który przelatuje nad głowami dzieciaków i trafia jedynie do dorosłych jest czymś fajnym. Wydaje mi się jednak, że w tym wypadku zdecydowano się pójść najmniejszą linią oporu. W każdym razie nie nalezę do docelowej grupy widzów tego filmu. Szkołę podstawową mam już dawno za sobą a wożenie dzieci do szkoły nie jest w moich planach na najbliższe lata. Dlatego też mogę powiedzieć, że dla kogoś takiego jak ja nie był to zabawny film.

Muszę wspomnieć o kwestiach wizualnych. Nie oglądam zbyt często „nowoczesnych” filmów animowanych, więc nie wiem jak Angry Birds wypada na tle konkurencji. Filmidło to wywarło na mnie olbrzymie wrażenie. Animacja pierwsza klasa połączona ze świetnym designem postaci sprawiła, że mimo takiej sobie treści miałem ochotę gapić się w ekran i wyławiać drobne smaczki.

Koniec końców mam mieszane uczucia. Wydaje mi się, że z fabuła zrobiono dostatecznie dużo by nie nazwać tej adaptacji tragedią. Wygląd bohaterów świata i to jak postacie się poruszają jest pierwsza klasa. Niestety jako komedia całość leży i kwiczy niczym dogorywająca świnka. To ostatnie zdanie przypomina mi o jednej rzeczy która mnie zastanawiała podczas seansu. Oglądamy jak nasi bohaterowie mordują całą populację, wszystkich przedstawicieli innej rasy w ramach odwetu za „akcje terrorystyczną” na ich ziemi. Ewentualnie mamy jeszcze wariant z krytyką polityki migracyjnej niemieckiego rządu. Bezwarunkowe przyjmowanie przybyszy z odmiennej rasy i innego kręgu kulturowego, które prowadzi do tragedii. Czy ten film starał się nawiązywać do pewnych zdarzeń z współczesnej historii? Trudno mi powiedzieć czy Angry Birds jest filmem z agendą czy po prostu ja doszukuję się w tym wszystkim jakiegoś drugiego dna. W każdym razie kiedy zdałem sobie z tych podtekstów sprawę czułem się trochę dziwniej niż zwykle. Pobiegłem do domu by sprawdzić czy bajki z mojego dzieciństwa też były naszpikowane polityką.

The Angry Birds Movie to średniak. Po mojemu jest to animowana wersja jednej z wielu komedii, gdzie człowiek nie zaśmieje się nawet jeden raz. Nie można jednak tej produkcji odmówić uroku i jakości wykonania. Te dwie kwestie sprawiają, że historia konfliktu ptaków ze świniami z automatu staje się jedną z najlepszych adaptacji gier wideo. Osobiście radził bym poczekać z seansem aż to coś trafi na Netflix albo do TVNu. Film Angry Birds podobnie zresztą jak i gry to coś ładnego ale pozbawionego głębi i oryginalnych pomysłów.