Beautiful Desolation

Jestem dożywotnim fanem oryginalnych odsłon serii Fallout. Zakochałem się w tych tytułach ćwierć wieku temu i wciąż do nich powracam. Ciągle zaskakują mnie czymś nowym, a dzięki modom tworzonym przez fanów zawsze jest okazja spróbować jakiejś wariacji misji czy lokacji. Od czasu do czasu mam jednak ochotę na coś nowego co będzie przypominać mi o wspaniałości gier Black Isle Studios. Dlatego gdy tylko zobaczyłem screeny z Beautiful Desolation, wiedziałem, że muszę w to zagrać. Tylko czy ten tytuł tak naprawdę ma coś wspólnego z serią Fallout?

Akcja Beautiful Desolation rozgrywa się w postapokaliptycznej Afryce Południowej. Mykiem tutaj jest to, że początek gry rozgrywa się w alternatywnej wersji naszego świata, gdzie na Ziemię przybyli kosmici oferujący nam przeskok cywilizacyjny. Główny bohater wraz z bratem są trochę podejrzliwi i decydują się sprawdzić, co stoi za licznymi technologicznymi nowinkami dostarczonymi przez gości. W wyniku wypadku para wraz z psem robotem ląduje w dalekiej przyszłości, gdzie musiało dojść do tragedii, która zakończyła naszą cywilizację. Misją braci jest odnalezienie sposobu na powrót do domu. Po drodze czeka ich masa przygód, pomoc jednej z wielu frakcji na pustkowiach, a także okazja do poznania co stało się z naszą planetą.

Beautiful Desolation to izometryczna gra przygodowa typu point and click. Oznacza to tyle, że podstawą rozgrywki jest zwiedzanie lokacji, zbieranie przedmiotów i używane ich w odpowiednich miejscach i odpowiedni sposób, tak by pozwiązywać zagadki. Do tego mamy tonę rozmawiania z postaciami po to, by poznawać świat i decydować o jego losach. Gra jest tak skonstruowana, że poznamy różne frakcje, z którymi możemy współpracować lub przeciwstawiać się im. Oczywiście interesy różnych stron bardzo często są ze sobą sprzeczne i musimy podejmować trudne decyzje, które przełożą się nie tylko na nasze relacje z postaciami, ale także losy postapokaliptycznej krainy.https://www.youtube.com/embed/Y6AjUYpXPxE

Tym, co sprawiło, że zainteresowałem się Beautiful Desolation, były screeny przedstawiające interfejs podczas rozmowy z postaciami w grze. Musiałem przetrzeć oczy ze zdziwienia, bo widziałem stary dobry Fallout. Więcej screenów tylko potwierdzało to, że albo w końcu zwariowałem, albo ktoś zrobił współczesną grę w rzucie izometrycznym, która jest tak mocno inspirowana Fallout, że moje serce szybciej bije. Interfejs i klimat tej produkcji czerpie garściami z dorobku Black Isle i ciesze się z tego faktu niezmiernie.

Beautiful Desolation to naprawdę ciekawa i pomysłowa gra, która trochę traci przez obecność na konsolach. Niestety nie udało się dobrze przenieść tego ewidentnie komputerowego tytułu tak by na padzie i przed telewizorem grało się dobrze. Nie jest tak, że ten tytuł jest na PlayStation niegrywalny, ale przez interfejs i ograniczenia kontrolera wypada on po prostu słabiej od wersji dostępnej na Steam. Na dokładkę telewizor to nie monitor i z obu urządzeń korzysta się trochę inaczej. W moim wypadku monitor jest na biurku i siedzę stosunkowo blisko. Praktycznie mógłbym dać w mój monitor z dyńki jeśli bym się bardzo zdenerwował czymś w grze. Telewizor za to jest ładny kawałek od mojej głowy i musiałbym rzucać kapciem. Chce przez to powiedzieć, że tytuł z rzutem izometrycznym i wszystkim drobniutkim niczym robaczki nie do końca współgra z ideą obserwowania akcji z kilometrowej odległości.

Oba powyższe problemy nie są czymś nie do pokonania, zwłaszcza przy grze z tak dobrym klimatem i wciągającym światem. Jednak to ten z tytułów, które są dostępne na konsoli, ale nie oznacza to, że powinno się w nie grać na konsoli. Ze swojej strony polecam zagranie na komputerze jeśli mamy taką opcję a wersja PlayStation niech pozostanie tylko, dla tych którzy nie mają innego wyjścia.

Beautiful Desolation to wciągający i unikatowy tytuł, który czerpie z dorobku studia Black Isle, ale robi to w ciekawy sposób i zamiast kopiować klasykę komputerowych gier role playing, dostarcza nam ciekawą przygodówkę. Jeśli kogoś nie mierzi wizja gry bez walki, gdzie trzeba sporo gadać i rozwiązywać zagadki to warto zainteresować się Beautiful Desolation.

Empire of Angels IV

Czasem zastanawiam się, co decyduje, że dana gra powstaje lub zostaje wydana na zachodzie. Jest tona gier, które nigdy nie opuściły Azji. Bardzo często są to świetne tytuły, w które warto zagrać. Jednak my nie mamy łatwego dostępu do nich. Za to produkcje takie jak Empire of Angels IV zostają nam podsuwane pod nos.

Empire of Angels IV to kolejna odsłona cyklu gier strategicznych, który podobno jest całkiem popularny na Tajwanie i w Chinach (albo jeśli ktoś woli w Republice Chińskiej i Chińskiej republice ludowej). Tak się złożyło, że port czwartej, telefonowej odsłona cyklu debiutuje na zachodzie na konsolach. Ciekawe czego można się spodziewać po grze dostępnej za darmo na komórki?https://www.youtube.com/embed/TBaxNtZ2GwQ

Fabuła Empire of Angels IV to typowe fantasy w średniowiecznych klimatach. Mamy straszną plagę potwory i bohaterki, które chcą uratować świat przed zagładą. Co ciekawe nie ma tutaj mężczyzn i wszystkie wojowniczki biegają w jakichś strojach bikini. Chyba łatwo się domyślić, do jakiej grupy graczy jest skierowany ten tytuł. Na dodatek niewybredny żart mógłby połączyć kropki między dziewczynami w bikini i grą wydaną na urządzenia, które obsługuje się jedną ręką.
Mówimy jednak o taniej gierce z postaciami w stylu chibi, które wyglądają jak jakieś pluszaki, więc mam nadzieję, że nic dziwnego nie przyświecało twórcą podczas projektowania postaci.

Jeśli chodzi o samą rozgrywkę to mamy do czynienia z przeciętną i sztampową strategią turową z elementami RPG. Jest to coś, co można na siłę wpasować do gatunku SRPG. Prawdą jest jednak, że poziomem rozbudowania produkcja ta nie może mierzyć się nawet z Fire Emblem na telefony.

Nie brzmi to zbyt dobrze gdy gra, za którą ktoś chce kasę, nie jest na poziomie tytułu oferowanego ludziom za darmo, ale tak niestety jest w tym przypadku. Nie chcę jednak być przesadnie krytyczny, bo Empire of Angels IV to poprawny przedstawiciel gatunku. Mam na myśli to, że gra jest średniakiem, jakich całkiem sporo na Steam czy telefonach. Turowe bitwy gdzie możemy się poruszyć i wykonać atak, małe pola bitwy i zero jakichś super ciekawych patentów. Nie zachęcę chyba nikogo do tego tytułu takim jego opisywaniem. Mamy jednak po prostu bardzo podstawową, wręcz prymitywną grę.

Muszę jednak przyznać, że w tej prostocie jest coś interesującego. Przyzwyczaiłem się do rozbudowanych tytułów jak Disgaea, więc taka odskocznie do czegoś z głębią na poziomie kałuży jest fajna. Tylko problemem takiego podejścia jest to, że jak już wspomniałem, na rynku jest pełno podobnych gier robionych przez niezależne studia. Nikt w nie nie gra, bo po co sięgać po coś słabego lub przeciętnego gdy na rynku jest też pokaźna biblioteka wyśmienitych tytułów z gatunku strategii taktycznych?

Pewnie trochę przesadzam, bo Empire of Angels IV nie jest złym tytułem i w przeciwieństwie do innych gier nie byłem wkurzony, czy znudzony. Patent z kilkoma celami podczas misji podobał mi się i oferował odrobinę różnorodności w rozgrywce. Czasem starczyło pokonać jednego potwora lub przetrwać określoną liczbę tur, by poczuć smak zwycięstwa. Klasy postaci były komplementarne pomiędzy sobą i oferowały odrobinę strategii. Problemem jest chyba to, że mamy budżetową grę , która nie oferuje nam nic poza poprawnymi rozwiązaniami i przeciętnością.

Empire of Angels IV to dosyć ciekawy przypadek gry, której nie rozumiem. Nie bawiłem się źle, grając w ten tytuł, ale trudno mi wytłumaczyć, dlaczego ktokolwiek miałby po tą grę sięgnąć. Nie znamy pozostałych odsłon, bo nie pojawiły się one na zachodzie, więc marka nie ma raczej oddanych fanów. Gra nie oferuje nic nowego, zaskakującego i nie jest niczym ponad inne niskobudżetowe tytuły. Do tego Disgaea 6 jest na horyzoncie i osobiście nie wyobrażam sobie, żeby ktoś wybrał ten tytuł ponad dowolnego przedstawiciela tamtej serii.

Chicory: A Colorful Tale

Kolorowanki podobno wróciły do łask. Możliwe nawet, że stały się popularniejsze niż kiedykolwiek. Słyszałem całkiem sporo na temat kolorowanek dla dorosłych. Ktoś chyba też zauważył ten nowy trend i wykorzystał go jako inspiracje swojej nowej gry. Chicory: A Colorful Tale to połączenie gry przygodowej i kolorowanki. Czy taka mieszanka ma szansę na sukces?

W Chicory: A Colorful Tale wcielamy się w niepozornego bohatera, który przez przypadek podejmuje się wielkiego wyzwania. Nasz świat nagle został pozbawiony kolorów. Bohaterka posiadająca magiczny pędzel wyparowała. My podnosimy potężny przedmiot i ruszamy na misję przywrócenia kolorów naszej krainie. Mamy więc dosyć typową historię w stylu od zera do bohatera z drobnymi twistami skupiającymi się na psychologii i chyba depresji.

Gra jest swego rodzaju ukłonem w stronę formuły The Legend of Zelda. Podobnie jak Link wyruszamy na wielką przygodę, mamy świątynie do zaliczenia, umiejętności do zdobycia i bossów do pokonania. Świat składa się z połączonych ze sobą ekranów, które często wymagają od nas trochę kombinowania i korzystania z magicznego pędzla.

Czasem musimy coś pomalować, innym razem kluczem do rozwiązania zagadki jest pozbawienie czegoś kolorów itd. Chicory: A Colorful Tale fajnie bawi się mechaniką kolorowanki i pozwala na eksperymentowanie. Wygląda to tak, że lewa gałka analoga służy do poruszania się postacią podczas gdy prawa odpowiada za pędzel. Do tego pod przyciskami R i L mamy zmianę kolorów, zmianę wielkości pędzla, malowanie i wymazywanie. W trybie współpracy drugi gracz korzysta z samego pędzla. Mamy więc rozwiązanie podobne do tego zastosowanego choćby w Mario Galaxy czy Odyssey, gdzie osoba mniej obeznana z grami może mieć trochę frajdy.https://www.youtube.com/embed/uJmNCphD_aU

Rozgrywka w Chicory unika monotonni dzięki temu, że stosunkowo często odblokowujemy nowe zdolności przydatne w rozwiązywaniu puzzli i przemierzaniu bezbarwnego świata gry. Nasza farba będzie świecić w ciemności, co pozwoli na rozjaśnienie jaskiń. Będziemy w stanie robić to co bohaterowie Splatoon i maczać się we własnej farbie co zwiększy możliwości poruszania się naszej postaci. Podobnych bajerów jest spoko. Do tego na ekranach jest pełno, rzeczy do zbierania, w tym nowe ciuchy, które powiązane są zazwyczaj z jakimiś prostymi puzzlami i zagadkami. Mamy też misję poboczną z szukaniem zaginionych dzieci. Wszystko to daje nam sporo do roboty i gra nie nudzi się mimo tego, że samo malowanie może wydawać się monotonne i nieciekawe.

Chicory: A Colorful Tale to tytuł starający się być czymś przystępnym i przyjaznym dla graczy. W teorii mamy dwa życia po utracie, których nasza postać ginie. Odradzamy się jednak w tym samym miejscu. Na dokładkę w ustawieniach możemy bez problemu zmienić limit żyć lub uczynić się nieśmiertelnymi. Z początku wydawało mi się to trochę dziwne, ale chyba wiem, dlaczego zdecydowano się na takie rozwiązanie. Starcia z bossami wymagają unikania ich ataków i malowania ich słabych punktów. W takim wypadku gracz musi mieć dosyć dobrą koordynację i wprawę, w obsłudze pada. Dostępne ułatwienia rozwiązują problem frustracji, jaka mogłaby się, wiązać ze stosunkowo wysokim poziomem trudności tych strać. Zastanawia mnie tylko czy to było rozwiązanie na ostatnią chwilę, gdy twórcy zdali sobie sprawę, że część graczy może sobie nie poradzić z bossami?

Oprawa wizualna Chicory: A Colorful Tale może wydawać się dosyć uboga. Prosty design świata i wszystko czarno-białe. Taki jest jednak urok tej kolorowanki. To od nas zależy jak, wypełnimy kontury poszczególnych lokacji. Ma to swój urok i na pewno będzie się podobać części osób. Jednak na dłuższą metę malowanie, zwłaszcza dokładne, wydaje się być niepotrzebnym zawracaniem sobie głowy. Ja szybko to odpuściłem i malowałem tylko z to co niezbędne jest do wykonywania zadań.

Chicory: A Colorful Tale to miłe, pozytywne zaskoczenie i naprawdę przyjemna gra indie. Dla mnie tytuł pojawił się odrobinę znikąd, ale sporo fajnych pomysłów i przyjemna rozgrywka, sprawiają, że warto zwrócić uwagę na tę kolorowankę. Moim zdaniem to jedna z tych perełek, którymi warto się zainteresować choćby ze względu na to, że nie ma zbyt wiele podobnych gier.

Ninja Gaiden: Master Collection

Ninja Gaiden to tytuł, który na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Gra była pokazem mocy pierwszego Xboksa, a także prawdziwą przeprawą dla wielu graczy. Czas spędzony na mozolnym pokonywaniu kolejnych poziomów i uczeniu się technik prawdziwego wojownika ninja to jedno z fajniejszych wspomnień z konsolami Microsoftu. Dlatego ucieszyłem się, że Ninja Gaiden: Master Collection będzie okazją powrotu do czasów, gdy po szkole biegłem do domu i odpalałem konsolę lub komputer. Czy tak się stało?

Na wstępie warto napisać czym jest Ninja Gaiden: Master Collection. Mamy do czynienia z kolekcją trzech tytułów z cyklu Ninja Gaiden ze współczesnej epoki. W kolekcji znajdują się Ninja Gaiden Sigma, Ninja Gaiden Sigma 2 i Ninja Gaiden 3: Razors Edge. Mamy więc trzy gry mające na karku po kilka do kilkunastu lat.

Osoby z sokolim wzrokiem zauważą coś dziwnego w nazwach wymienionych gier. Mamy dwie części z Sigma w tytule i jedną o brzytwach. Na dokładkę jak wspominałem wcześniej o jakimś zwykłym Ninja Gaiden. Całe zamieszanie wynika z tego, że w kompilacji znajdują się wzbogacone porty gier. W przypadku Ninja Gaiden doczekało się rozszerzonej wersji znanej jako Ninja Gaiden Black, a także portu wydanego kilka lat później na PlayStation 3. Właśnie ta wersja gry trafia do zestawu.https://www.youtube.com/embed/B0o9Wq51VrQ

Podobnie był w przypadku Ninja Gaiden 2. Z tym że wersja Sigma jest dosyć kontrowersyjna wśród fanów. Wynika to ze zmian w gameplayu, zmniejszenia liczebności przeciwników i cenzury dotyczącej przemocy i aktów takich jak dekapitacja. Podobno ma się pojawić patch przywracający krew i dekapitacja, ale na ten moment nie mam pewności, na jakim będą one poziomie. Oryginalne NG2 było długo uznawane jako jedna z najkrwawszych gier dostępnych na rynku. Niestety Ninja Gaiden: Master Collection nie oferuje możliwości wyboru wersji gry, w którą chcemy zagrać.

Z kolei Razors Edge było wzbogaconym portem Ninja Gaiden 3 stworzonym na Nintendo Wii U. Ta wersja gry poprawiła sporo wpadek oryginału, dodała nowe bronie i misje. W tym wypadku wydaje się, że twórcy podjęli dobrą decyzję z wyborem wersji gry do dołączenia do Ninja Gaiden: Master Collection. Mimo wszystko szkoda, że nie mamy wyboru wersji gier, w którą chcemy zagrać. Wtedy ta kompilacja byłaby prawdziwym mistrzostwem.

Bohaterem cyklu jest Ryu Hayabusa. W pierwszej części młody ninja musi zmierzyć się z demonem odpowiedzialnym za zniszczenie klanu i śmierć ojca bohatera. Zdarzenia po drodze do zemsty sprawiają, że Ryu staje się najlepszym ninja i bohaterem, który później wielokrotnie ratuje świat. Ninja Gaiden łączy w sobie różne mity z nowoczesną technologią. Dlatego w grach zwiedzamy katakumby, stare wioski, ale również nowoczesne miasta czy latające fortece.



Rozgrywka w cyklu to typowy slasher, gdzie pokonujemy tonę przeciwników w widowiskowy sposób. Starcia są jednak bardziej agresywne i wymagające niż ma to miejsce w grach takich jak Devil May Cry. Ninja Gaiden słynie z wysokiego poziomu trudności tego, że należy nauczyć się wszystkich technik w arsenale Ryu, by przetrwać. Przeciwnicy nie są tu popychadłami i trzeba uważać, bo każda konfrontacja może skończyć się naszą śmiercią. Wspominam o tym głównie dlatego, że gra potrafi naprawdę dać człowiekowi w kość. Jest oczywiście niższy poziom trudności sprawiający, że łatwiej ogarnąć te tytuły. Osobiście polecam, chociaż spróbować grać na normalnym poziomie trudności, by zasmakować tego, co twórcy chcieli nam pokazać.

Pewnie przez sentyment, oryginalne Ninja Gaiden jest nadal moją ulubioną częścią cyklu. Tytuł trzyma się całkiem nieźle i nadal gra się dobrze. Wiek trochę wychodzi w kilku miejscach i przy niektórych teksturach, ale nie ma tragedii. Ninja Gaiden 2 jest chyba ulubieńcem większości bo to naturalna ewolucja serii z bardziej rozbudowanym systemem walki i usprawnieniami. Ninja Gaiden 3 to taka czarna owca serii, gdzie pierwsza wersja była niemiłosiernie zjechana przez fanów i krytyków. Poprawki z wersji Razors Edge czynią ten tytuł lepszym. Faktem jest jednak, że twórcy chyba trochę za bardzo kombinowali z tą odsłoną. Nie jest to gra zła, ale w moim odczuciu jest wcześniejsze odsłony były lepsze.

Oprawa graficzna jest tutaj na akceptowalnym poziomie. Mówimy jednak o tytułach, które mają na karku sporo lat i podbicie rozdzielczości i odrobinę lepsze tekstury nie pozwalają na konkurowanie ze współczesnymi grami. Nie ma tragedii, ale należy się przygotować na pewne ograniczenia.

Muszę powiedzieć, że cieszę się na powrót Ninja Gaiden i Master Collection jest naprawdę fajnym produktem w spoko cenie jak za trzy tytuły oferujące sporo giercowania. Szkoda, że nie dało się zawrzeć w tej kompilacji wszystkich wersji gier. Rozumiem jednak, że to więcej pracy i kod niektórych odsłon podobno zaginął, co czyni je niemożliwymi do remasterowania. Oczywiście brak różnych wersji nie jest jakąś wielką bolączką, bo ich obecność doceniona byłaby przez tylko przez największych fanów. Wybrano więc pewnie tańszy wariant wrzucenia tego, co się da.

Na koniec zwrócę jeszcze drobną uwagę, że Ninja Gaiden: Master Collection pozbawione jest wszystkich funkcji multiplayer. Wyzwania do trybu kooperacji zostały przerobione tak by grać w nie w pojedynkę. Nie mam z tym problemu, ale też nie kojarzę bym kiedykolwiek grał z kimś razem w Ninja Gaiden.

Ninja Gaiden: Master Collection to niezły smakołyk dla tych, którzy chcieli wcześniej sprawdzić Ninja Gaiden, ale nie mieli ku temu okazji. Fani mogą być trochę podzieleni ze względu na dobór wersji gier zawartych w kolekcji. Mimo wszystko fajnie, że Koei Tecmo i Team Ninja nie zapomnieli konkretnie o tej serii. Ja cieszę się, że miałem okazje ponownie zagrać w te tytuły. No i mam nadzieję, że to oznaka, że Ryu Hayabusa do nas niedługo powróci w kolejnej odsłonie swoich przygód.

Wonder Boy: Asha in Monster World

Cykl Wonder Boy/Monster World to przykład serii gier a niezwykle ciekawą historią powstawania. Cykl powiązany z Segą doczekał się wariacji na konsole Nintendo. Później seria wyparowała z powierzchni ziemi i w ostatnich latach powrócił dzięki kolejnym rimejkom. Teraz na PlayStation 4 trafia remake czwartej części cyklu Monster World zatytułowany Wonder Boy: Asha in Monster World. Czy nowa wersja starej gry będzie warta naszego czasu?

W grze wcielamy się w Ashę, bohaterkę, która musi wykazać się przed swoją wioską i uratować świat. Złe moce, pradawne przepowiednie i inne bajery są w tle naszej przygody. Po drodze Asha napotyka nietypowego sojusznika, jakim jest stworzonko Pepelogoo. Niebieska kuleczka to nie tylko słodka maskotka, ale także przydatny pomocnik pozwalający bohaterce szybować itd.https://www.youtube.com/embed/cMfClgUrVTI

Rozgrywka Wonder Boy: Asha in Monster World wpisuje się w klasyczne side scrollery. Mamy grę platformową gdzie pędzimy z jednej strony ekranu do drugiej. Po drodze sporo skakania trochę pułapek i potworów. Od czadu do czasu walczymy z bossem. Po drodze zbieramy kryształki dające nam więcej życia po zebraniu 10 sztuk. Są też monety, za które kupujemy lepszy sprzęt do walki z wrogami lub miksturki przywracające życie.

Mamy więc coś odrobinę bardziej rozbudowanego do oryginalnego Super Mario Bros. Na dokładkę poziomy nie są prostolinijne. Mimo że biegamy z jednego końca ekranu, do drugiego całość ma charakter labiryntu. Możemy wchodzić do pewnych pomieszczeń, wysadzać głazy i błąkać się po pewnych lokacjach. Zwłaszcza jeśli zależy nam na zebraniu wszystkich kryształów, by mieć jak największą pulę punktów życia. Z jednej strony jest to ciekawe rozwiązanie, ale z drugiej widzę, że może to być trochę frustrujące. Zwłaszcza przez to, że gra nie trzyma nas za rękę i jest tu nie jedna okazja do tego, by się zgubić w na pozór prostych poziomach.

Wonder Boy: Asha in Monster World to nowa oprawa graficzna, która prezentuje się bardzo przyzwoicie. Kolory są żywe, postacie wyglądają spoko i wszystko ma posmak czegoś, co pasowałoby do jakiejś kreskówki. Technicznie też jest dobrze. Nie trafiłem na jakieś spowolnienia czy inne dziwne sytuacje.

Całkiem ciekawym dodatkiem do pudełkowej wersji Wonder Boy: Asha in Monster World jest kod na oryginalną wersję Monster World IV. Daje to okazję ogrania starego tytułu i porównanie zmian, jakie występują w nowej wersji gry. Muszę przyznać, że to naprawdę fajny bonus, który pozwala też docenić pracę, jaką wykonano nad Wonder Boy: Asha in Monster World. Oby w przyszłości takie bajery stały się normą, a nie tylko dodatkiem do określonej wersji gry.

Wonder Boy: Asha in Monster World to stara szkoła gier platformowych podana w nowej oprawie graficznej. Niewątpliwie ma to swój urok i zagranie w ten tytuł może być dobrą lekcją tego jak kiedyś sprawdzały się platformówki. Nie mam też najmniejszej wątpliwości, że na rynku jest kilka znacznie fajniejszych produkcji. Nie oznacza to, że Wonder Boy: Asha in Monster World jest do niczego. To ciągle solidny tytuł. Po prostu nie znajdzie się on nigdy w panteonie dwuwymiarowych gier platformowych.

Earth Defense Force: World Brothers

Earth Defense Force to jedna z tych serii, które jakimś cudem pędzą na przód i co jakiś czas dostajemy nową odsłonę cyklu lub jakiś spin-off. Jako fan cieszę się niezmiernie z tego faktu, bo każda odsłona konfliktu pomiędzy Ziemią a robalami sprawa mi tonę frajdy. Earth Defense Force: World Brothers to kolejny spin-off serii. Czy i tym razem czeka nas solidna porcja strzelania do potworów?

Earth Defense Force: World Brothers to nowa odsłona nietuzinkowego cyklu, która jest spin-offem głównej serii, a zarazem celebracją tego co było dotychczas. Pierwsze co rzuci się tutaj w oczy to voxelowa oprawa graficzna, dzięki której wszystko wygląda jak zbudowane z jakichś klocków. Obok tego w grze pojawiają się klockowe wersje bohaterów ze wszystkich odsłon cyklu, a także masa nowych, zakręconych postaci. Ogólnie można powiedzieć, że World Brothers to takie EDF do kwadratu.

Postaram się szybko przybliżyć, o czym piszę. Tak na wypadek gdyby ktoś jeszcze nie wiedział czym jest Earth Defense Force. Mówimy o grach, gdzie wcielamy się w żołnierzy odpierających atak kosmitów wykorzystujących gigantyczne robaki, roboty i potwory do podboju planety. Rozgrywka opiera się na strzelaniu do wszystkiego i ubijania setek jeśli nie tysięcy przeciwników. Wszystko wydaje się banalnie proste, bo gra sprowadza się do strzelania i unikania ataków wrogów i ogólnej destrukcji fragmentu miasta, w którym się znajdujemy.https://www.youtube.com/embed/vWK1qwf5gt0

W przypadku Earth Defense Force: World Brothers formułą serii została odrobinę zmieniona. Wynika to z tego, że teraz na misje zabieramy 4 bohaterów pomiędzy którymi możemy się swobodnie przełączać w trakcie walki. Wybieramy klasę postaci i nasz ekwipunek, po czym ładujemy na mapie i nawalamy do wszystkich potworów. W trakcie starć korzystamy z posiadanej broni umiejętności specjalnych posiadanych przez przedstawiciela danej klasy, a także mega umiejętność, którą ładujemy, pokonując wrogów. Kiedy już rozwalimy wszystkie bestie, kończymy plansze i wracamy do menu pozwalającego zmienić postać i ekwipunek. Czynności te powtarzamy około 100 razy, po czym ukończymy grę. Misje trwają od kilku do kilkunastu minut w zależności od poziomu trudności i ilości graczy. Na najniższym poziomie zabawa to polowanie na stworki i odstresowanie jak w cyklu Musou. Na wyższych poziomach trudności musimy kombinować, by przetrwać.

Chciałbym się jeszcze na chwile zatrzymać przy patencie z czterema postaciami. Daje to nam pole do popisu do kombinowania z umiejętnościami, a także pobudza grę do życia. Mamy w końcu cztery razy więcej możliwości i dobrą okazję do testowania wszystkich zakręconych klas. W końcu poza zwykłymi żołnierzami mamy latające jednostki, wojowników z mieczami, postacie podróżujące na „linkach” niczym w Atack on Titan czy waleczna panda. Każda z postaci posiada specjalną umiejętność, którą może być jakiś atak, uzdrawianie towarzyszy czy przywoływanie własnej mrówki do walki z wrogiem. Postaci jest cała masa i w każdym levelu możemy odblokować do trzech sojuszników.


Earth Defense Force: World Brothers sprytnie radzi sobie z największą bolączką serii o wielkich robalach. Dzięki uproszczonej grafice nie mamy już tylu spowolnień i od strony technicznej jest zdecydowanie lepiej.

Oczywiście nie może być zbyt różowo. Earth Defense Force: World Brothers nie jest tytułem dla wszystkich. To nadal bardzo specyficzna gra, która może wydać się dosyć monotonna. Rozgrywka sprowadza się do walki na stosunkowo małych arenach i odpierania fal wrogów. Nie ma tu zbytniej głębi ani jakiegoś drugiego dna. To taka bezmyślna i głupia strzelanka. Nalezę do osób, którym to pasuje. Zdaje sobie jedną sprawę, że Earth Defense Force to coś bardzo specyficznego i nie przypadnie każdemu do gustu. O ile ja mam sporo radochy, tak z łatwością jestem w stanie wyobrazić sobie kogoś, kto szybko się znudzi i zmęczy tym tytułem.

Cykl EDF od zawsze charakteryzował się stylistyką kina klasy b. Zarówno fabuła jak i wykonanie pozostawiają sporo do życzenia. Jednak nieskrepowana niczym rozwałka i masa fajnych broni sprawiają, że osoby takie jak ja bawią się świetne. Ten typ gry najłatwiej chyba porównać do budżetowych horrorów, których mamy na pęczki. Filmy te nigdy nie będą wielką sztuką, ale przy odpowiednim podejściu do tematu można przy nich bawić się naprawdę dobrze. Są też osoby, które delektują się tego typu produkcjami. Ja do nich należę i z radością stwierdzam, że World Brothers idzie jeszcze bardziej w stronę kiczu, żartów, łamania czwartej ściany i wygłupów. Połączono to z zakręconą oprawą i fajnymi patentami na rozgrywkę. W efekcie czego mamy jednego z lepszych przedstawicieli gatunku.

Earth Defense Force: World Brothers to prawdopodobnie najlepsza wersja cyklu o inwazji mrówek i pająków. Zmiana stylu graficznego rozwiązała problemy techniczne a nowe podejście do rozgrywki i przełączanie się pomiędzy bohaterami nadaje rozgrywce świeżości. Nadal nie jest to coś dla każdego, ale muszę stwierdzić, że ja jestem zauroczony tym tytułem.

Death end re;Quest 2

Idea Factory to trochę niedoceniony deweloper i wydawca. Japońska korporacja nieustannie dostarcza nam niszowych gier JRPG. Ich projekty nie są może wielkimi hitami, ale posiadają grono oddanych fanów. Co najważniejsze pośród ich gier można trafić na perełki i naprawdę interesujące tytuły. Najlepszym przykładem na to było Death end re;Quest, czyli meta JRPG o byciu wewnątrz gry i wykorzystywaniu bugów i glitchy, by pokonywać wrogów. Czy Death end re;Quest 2 okaże się równie ciekawym tytułem?

Death end re;Quest 2 otwiera się sceną morderstwa. Nasza główna bohaterka zabija swojego ojca, który upodobał sobie znęcanie się i molestowanie dzieci. To mroczne otwarcie dobrze oddaje nastój przygody, jaka nas czeka. Bohaterka o imieniu Mai trafia do sierocińca, gdzie wcześniej przebywała jej siostra. Mai zależy na odnalezieniu ostatniej bliskiej osoby. Jednak siostra zaginęła a na dodatek miasteczko, gdzie znajduje się nasze nowe miejsce zamieszkania, co noc atakowane jest przez tajemnicze potwory. Bohaterka musi więc uratować siostrę i poznać sekret wioski.

Wspominałem już o tym, że Death end re;Quest to produkcja typu JRPG. Nie jest tak do końca, bo gra łączy w sobie rozgrywkę role playing z Japonii z produkcjami visual novel. Znaczna część gry to czytanie dialogów na temat dochodzenia bohaterki i jej życia w nowym środowisku. W ten sposób będziemy poznawać fabułę, a także naszych towarzyszy i przyjaciół. Nasza rola jako gracza ogranicza się do kilku wyborów podczas scenek i decydowania o tym z kim chcemy gadać, co robimy poprzez menu. Mamy więc coś, co ratuje się tylko na tyle, w jakim stopniu zainteresują nas postacie i ich historia. Na szczęście fabuła jet dosyć ciekawa i ma odpowiedni klimat.

Drugą częścią rozgrywki jest produkcja JRPG, gdzie jako Mai i jej kompanii zwiedzamy świat. Mamy tu sporo typowego łażenia, poszukiwania odpowiednich kluczowych przedmiotów i inne podobne bajery charakterystyczne dla gier. W większości przypadków cała filozofia sprowadza się do dotarcia do zaznaczonego na mapie punktu, by ruszyć trochę dalej z fabułą. Lokacje oczywiście naszpikowane są przeciwnikami.https://www.youtube.com/embed/DG2sfc5xXkE

Tym, co jest najciekawsze w tej części Death end re;Quest są walki. Starcia odbywają się na zasadzie typowej turowej gry JRPG. Postacie wykonują swoją akcję według ustalonej kolejności. Różnica tutaj jest to, że mamy możliwość dowolnego poruszania się naszą postacią, a także to, ze w naszej turze możemy wykonać aż trzy ataki pod rząd. Pierwszy element ma wielkie znaczenie, bo pozycjonowanie jest niezwykle ważne ze względu na pułapki rozstawione na mapach i to, że nasz atak może popchnąć wroga. Popychanie jest niezwykle przydatne, bo przy odpowiednim zaplanowaniu możemy skierować przeciwnika w kierunku kogoś z naszej ekipy, co zaowocuje dodatkowym atakiem. To pozwala na tworzenie naprawdę fajnych kombinacji pomiędzy członkami drużyny i wykorzystanie pułapek przeciwko wrogowi. Staje się to jeszcze bardziej rozbudowane dzięki możliwości wykonywania aż trzech ataków w jednej turze. Otóż dobór odpowiednich trzech ataków pozwala na wykonanie specjalnych ciosów i poznanie nowych umiejętności. To w połączeniu ze wspomnianymi już pułapkami może być wykorzystane do stworzenia naprawdę rozbudowanych strategii. Część z „pułapek” wpływa na naszą postać negatywnie podczas gdy inne dają nam bonusy. Dodatkowo te złe pułapki zwiększają nasz poziom zglitchowania. Jak przekroczymy masę krytyczną, to będzie źle. Jednak ten sam poziom zglitchowania można wykorzystać do wpłynięcia na samą grę, stając się wzmocnioną wersją postaci.

System bitew jest naprawdę oryginalny i bardzo mi się podoba. Obok fabuły to właśnie walki są najmocniejszym elementem Death end re;Quest 2. Znacznie więcej planowania i eksperymentowania z tworzeniem kombinacji ataków dzięki unikatowemu systemowi walki sprawia, że jesteśmy bardziej zaangażowani w same starcia.

Oprawa graficzna stoi na akceptowalnym poziomie, ale sprawia wrażenie czegoś z korzeniami w epoce drugiego lub trzeciego PlayStation. Tak jest chyba z całym designem gry. Pustawe lokacje, spory kawałek gry to nawigacja po menu i tym podobne zagrywki. Mam wrażenie, że Death end re;Quest 2 cierpi na problem wielu budżetowych produkcji z Japonii. Twórcy utknęli gdzieś w kwestiach technicznych na poziomie starych konsol i nie są w stanie przeskoczyć do epoki HD. Z jednej strony jest to urok tych gier. Z drugiej trzeba przyznać, że puste lochy zbudowane z kilku identycznych klocków zaczynają rzucać się w oczy.

Drugą małą bolączką jest to, że twórcy chyba za bardzo posłuchali się fanów i spłycili trochę rozgrywkę względem pierwszej części. Gra stała się znacznie bardziej liniowa i sprowadza się do biegania z punktu do punktu.
Death end re;Quest 2 to solidny i bardzo unikatowy tytuł, który wyróżnia się z tłumu niszowych produkcji JRPG dzięki pomysłom. W grze jest sporo fajnych pomysłów, które mogą się podobać. Całość niestety nie ucieka z piekła, jakim jest skromny budżet, ale mam wrażenie, że da się to przeboleć.
Wydaje mi się, że to jedna z tych mniejszych produkcji, które będę wspominał dłużej.

Fallen Legion: Revenants

Fallen Legion to interesujący projekt indonezyjskiego studia YummyYummyTummy, który niestety nie przypadł mi do gustu. Marka musiała odnieść jednak sukces, bo doczekaliśmy się kontynuacji. Czy Fallen Legion: Revenants okaże się czymś znacznie lepszym od swoich poprzedników?

Dla przypomnienia. Fallen Legion rozpoczęło swój żywot jako dwie produkcje. Jedna wydana na PS Vita i jedna przeznaczona na PlayStation 4. Obie gry przedstawiają pewien konflikt z punktu widzenia dwóch frakcji. Później oba tytuły połączono i wydano w wersji Plus łączącej obie kampanie. Mamy więc zagrywkę odrobinę podobną do tego co stało się z Fire Emblem Fates. Teraz dostajemy pełnoprawny sequel, który równie dobrze mógłby być kolejnym fragmentem oryginału.https://www.youtube.com/embed/IMLGtzytrCc

Gra osadzona jest w typowym świecie fantasy z potworkami, rycerzami i księżniczkami. Wydarzenia z poprzednich gier musiały pozostawić świat w ruinie. Teraz jest mroczniej, wszystko się rozpada, a świat dopada jakaś zaraza. Do tego machlojki polityków i szykuje się kolejna katastrofa. Dwójka bohaterów stara się przetrwać w tym świecie i uczynić go lepszym.

Fallen Legion: Revenants stawia na dosyć interesującą fabułę i podobnie jak w poprzednich tytułach pomysł na historie jest wciągający. Niestety ponownie zawodzi wykonanie i interesujący zarys zostaje przemieniony w nudną papkę. Szkoda, bo ekipa z YummyYummyTummy była blisko czegoś naprawdę fajnego. Niestety im dalej, tym gorzej i początek naszej przygody jest najmocniejszym elementem Fallen Legion: Revenants.

Jeśli chodzi o gameplay to Fallen Legion: Revenants stawia na coś nietypowego. Gra na pozór jest czymś w rodzaju RPG z walkami w stylu active time. Mamy ataki, które potrzebują czasu na ponowne naładowanie, co sprawia, że całość przypomina trochę system turowy. W rzeczywistości Fallen Legion przypomina mi bardziej rytmiczną grę. Cztery kolorowe przyciski pada, odpowiadają za ataki naszych jednostek. Mamy też przycisk do blokowania. Szybko okazuje się, ze blokowanie w odpowiednim momencie jest kluczem do sukcesu.

Zabawa sprowadza się więc do naciskania bloku dokładnie w chwili ataku przez wroga, po czym wprowadzamy kombinacje pozostałych przycisków. Jeśli wszystko zrobimy odpowiednio szybko, to nasze postacie wykonają atak specjalny. Całość ma jeszcze kilka dodatkowych elementów starających się trochę urozmaicić rozgrywkę. Ja jednak odniosłem wrażenie, że postawiono na trochę zły element zabawy. Walki same w sobie są za bardzo monotonne. Wynika to ze skromnej customizacji postaci, która opiera się na systemie kryształów i przedmiotów jednorazowego użytku. Z tego powodu nie miałem żadnej motywacji do działania w inny sposób niż blokowanie i klepanie byle jakich przycisków ataku. Pierwsze 5 minut zabawy nie różniło się niczym od kolejnych godzin.

Może nie miałbym z tym większych problemów, gdyby same walki były ciekawsze? Niestety nie miałem żadnej frajdy z pokonywania kolejnych przeciwników i rozgrywka sprowadzająca się tak naprawdę do QTE z klepaniem bloku nie była satysfakcjonująca. Niby mamy kilka opcji i odrobinę strategii z blokowaniem i parowaniem ataków czy specjalnymi ciosami, ale dla mnie całość sprowadzała się tylko i wyłącznie do klepania przycisków.

Niestety moje zdanie na temat Fallen Legion: Revenants pozostaje praktycznie takie samo jak w przypadku poprzedników. Wydaje mi się, że jest tu coś ciekawego i twórcy mają pomysł. Niestety ciągle nie zagłębili się na tyle w rozgrywkę, by była ona ciekawsza i sprowadzała się do czegoś więcej niż klepania przycisków.

Biomutant

Akcja Biomutant rozgrywa się w świecie, gdzie doszło to kataklizmu ekologicznego. W efekcie tragedii na ziemi pozostały jedynie tytułowe biologiczne mutanty, które swoim wyglądem przypominają krzyżówkę królików, szopów, kotów czy niedźwiedzi. Te stworzonka zbudowały własną plemienną cywilizację, kulturę i mają swój język. My wcielamy się w bohatera, który ma za zadanie obronić drzewo życia. By to zrobić, musimy zjednoczyć, podbić lub zniszczyć wszystkie plemienia i stanąć do walki z potworami zagrażającymi korzeniom drzewa.

Fabuła nie jest tu ani zbytnio odkrywcza, ani specjalnie dopracowana. Zamiast tego mamy dosyć interesujący świat, gdzie pozostałości po ludziach są traktowane jako artefakty i magiczne przedmioty. Jest to dosyć interesujące choćby ze względu na kolorową apokalipsę zaprezentowaną nam przez Biomutant. Tutaj po kataklizmie natura odzyskała swoją domenę. Resztki budynków, autostrad i torów kolejowych otoczone są przez bujną roślinność i przeróżne stworzonka. Mam wrażenie, że świat i to, co nie zostało powiedziane, jest znacznie lepsze od historii, którą twórcy zdecydowali się nam zaprezentować. Szkoda, bo brakuje tutaj drobnych historyjek, które potrafią wciągnąć bardziej w świat. Fallout czy seria Elder Scrolls potrafiły nas oczarować drobnymi lokacjami z własnymi historiami, które nadawały kolorytu całemu światu i pozwalały go lepiej zrozumieć. Tutaj tego brakuje, przez co mamy do czynienia ze zmarnowanym potencjałem.

Czytałem wywiady z twórcami i jakieś materiały promocyjne, gdzie chwalono się systemem walki w Biomutant. Miało być coś nietuzinkowego, rozbudowanego i wciągającego. Niestety nie wyszło. No chyba, że deweloperom zależało na stworzeniu gry na poziomie gier akcji z PlayStation 2 przed premierą Devil May Cry. Mamy bardzo prosty system klepania kilku przycisków na krzyż, żeby wykonywać różne ataki. Do tego dochodzi jeszcze strzelanie i moce odblokowywane w trakcie gry. Tym, co ma być interesujące, jest system, gdzie po wykonaniu kilku ataków specjalnych w krótkim czasie aktywujemy tryb potężnych ataków.https://www.youtube.com/embed/32Tq2Hr8I3E

Ogólnie nie byłoby źle, gdyby wszystko śmigało i walki sprawiały frajdę. Nic odkrywczego, ale poprawny system walki dający odrobinę opcji. Niestety potyczki ciągną się strasznie długo i są niezwykle nudne. Każde starcie wygląda tak samo, a co najgorsze nasi przeciwnicy mają po prostu zbyt dużo punktów życia. Potencjalnie widowiskowe starcia w stylu filmów kung-fu stają się monotonnym klepaniem przycisków. Coś, co mogło być wielkim atutem tytułu, staje się kolejną bolączką.

Piszę kolejną, bo tak naprawdę jest tutaj sporo problemów. Misje powtarzają się i sprawiają wrażenie zabawy w kopiuj-wklej. Podobnie jest z dodatkowymi lokacjami, gdzie skrywają się różne artefakty. Niby nic nadzwyczajnego, ale byłem zaskoczony, tym z jaka częstotliwością wszystko się powtarza. Spory kawał fabuły to misja zjednoczenia plemion, która przebiega w identyczny sposób. Każda z osad jest taka sama i metoda ich zdobywania wygląda tak samo.

System rozwoju postaci jest dziwny. Mamy masę różnych punktów zdobywanych w trakcie gry, które służą do odblokowywania różnych rzeczy. Co innego rozwija moce mutanta, co innego moce psioniczne, a jeszcze inna rzecz nasze zdolności i drzewko ataków. Wydaje mi się, że z początku można się w tym pogubić. Szkoda, bo opcji jest naprawdę sporo i da się stworzyć naprawdę ciekawe kombinacje umiejętności, z które są naprawdę przydatne w walce.

Jeszcze gorzej jest z systemem uzbrojenia i ekwipunku. Mamy zabawę w tworzenie i modyfikowanie broni wykorzystując rozsiane po świecie części. Niestety nie jest to zbyt dobrze wytłumaczone. Na dodatek każdy z elementów ma różne wskaźniki rzadkości i dziwne statystyki.
Koniec końców nic co stworzyłem sam, nie wydawało się silne, mimo że używałem najmocniejszych składników. Fajnie, że sprzęt da się modyfikować w locie, ale to za mało. Brakowało mi konkretnego sprzętu, który można wykorzystać i nie trzeba się bawić w układanie czegoś. Rozumiem, że mamy być zachęceni do eksperymentowania, ale prawdą jest też to, że z powodu takiego, a nie innego systemu większość gry spędziłem ze sprzętem, który nie był ciekawy, bo czegoś zawsze brakowało do tego bym mógł stworzyć to co naprawdę chcę.

Z kolei oprawa wizualna i design świata są tym co mnie bardzo przyciągało do Biomutant. Mamy kolorowe miejscówki, które chce się podziwiać. Do tego twórcy pokusili się o odrobinę interesujących rozwiązań. Na przykład podczas walki widzieć będziemy komiksowe teksty odpowiadające za różne odgłosy i okrzyki. Nadaje to całości fajny klimat i sprawia, że gra ma swój własny i niepowtarzalny charakter.

Na razie głównie narzekałem na Biomutant. Nie jest tak do końca, bo gra momentami jest świetna. Przemierzamy wyniszczony świat na swoim rumaku, trafiamy na grupkę przeciwników, rozwalamy ich i znajdujemy skarb. W tych chwilach jest naprawdę przyjemnie. Niestety obok genialnych momentów jest też nuda wynikająca z powtarzania tych samych misji. Ja skupiłem się na eksploracji, odkrywaniu nowych lokacji i sprawiło mi to sporo frajdy, a główny watek stał się takim obowiązkiem, do którego powracałem co jakiś czas. Wydaje mi się, że przy odrobinie doszlifowania elementów takich jak walka, system rozwoju postaci i fabuły mielibyśmy do czynienia z czymś naprawdę ciekawym.

Biomutant to taka kolekcja standardowych elementów każdego RPG z otwartym światem połączona z serią dziwnych decyzji. Jednym przypadnie do gustu nieustannie gadający narrator, podczas gdy inni będą wkurzeni. Podobnie jest z obiecywaną swobodą, która sprowadza się do powtarzania w nieskończoność takich samych misji lub olania ich. Jednak w gąszczu niezrozumiałych decyzji mamy coś fascynującego. Nie chcę powiedzieć tak głupiego, że aż ciekawego, ale to chyba najlepiej odda ten tytuł. Biomutant jest trochę jak gra RPG z epoki pierwszego Xboksa lub Xboksa 360, gdzie ktoś jeszcze próbuje odkrywać formułę gatunku. Nawrzucano systemów nietypowych pomysłów, które się ze sobą gryzą. Jest w tym jednak coś ciekawego i mnie ten tytuł oczarował mimo wszystkich swoich wad. Zdaje sobie jednak sprawę, że ten tytuł podoba mi się pomimo problemów i nie każdy zostanie oczarowany przez te same rzeczy.

Biomutant to tytuł, który chciałbym bardzo pokochać. Jest tu urok, interesujący świat, cała masa fajnych rozwiązań i sporo dobrego RPG. Jednak w innych kwestiach gra zawodzi i sprawia problemy.
Z tego powodu otrzymujemy nierówny produkt, który jednym przypadnie do gustu, a odepchnie innych. Ja będę należał do tego pierwszego obozu i cieszę się, że miałem okazję spędzić czas z Biomutant. Chociaż mam niestety wrażenie, że gra skończy bardziej jak Alpha Protocol niż Mass Effect i za kilka lat tylko nieliczni będą dobrze wspominać ten tytuł.

Deiland: Pocket Planet Edition

Czasem ktoś wpadnie na genialny pomysł, który potem wydaje się tak oczywisty, że boli. Boli mnie, że to ja na niego nie wpadłem. Mały książę, czyli lektura uwielbiana przez dzieci na całym świecie w wersji symulacji życia w stylu Harvest Moon/Story of Seasons. Brzmi intrygująco. Ciekawe jak sprawdza się w praniu? Osoby, które zagrają w Deiland: Pocket Planet Edition, będą mogły się o tym przekonać.


Deiland: Pocket Planet Edition to kolejny z przykładów na to, że każda gra w końcu trafia na Nintendo Switch. Tytuł debiutował na telefonach, po czym doczekał się ulepszonej wersji na PlayStation 4 i PC. Teraz po 5 lat od swojej premiery Deiland ląduje na konsoli Nintendo.

W grze wcielamy się w chłopca o imieniu Arco, który samotnie zamieszkuje najmniejszą planetę świata. Pewnego dnia nasza kieszonkowa planeta zostaje odwiedzona przez gościa z kosmosu. Dziewczyna o imieniu Mun przybyłaby nam pomóc doprowadzić planetę do porządku i pozwolić na lepsze życie. Dostajemy od niej zadania, które pozwolą na rozwój naszego świata.

Rozgrywka Deiland: Pocket Planet Edition bazuje na patentach znanych z innych „symulatorów życia” czy jak to lubię powiedzieć gier farmerskich. Musimy sadzić nasiona, dbać o drzewa, łupać kamienie, tworzyć nowe przedmioty i upiększać nasze miejsce zamieszkania. Nie ma tu zbytnio skomplikowanych mechanizmów i zabawa opiera się na tworzeniu i wykorzystywaniu odpowiednich narzędzi w odpowiednim miejscu, gromadzeniu surowców i wykorzystywaniu ich do tworzenia lepszych rzeczy.https://www.youtube.com/embed/RF89H9wKDaQ

Mamy też odrobinę walki z potworkami spadającymi od czasu do czasu na naszą planetę. Jest też handel z przybyszami lądującymi co jakiś czas w odwiedziny. Oba elementy nie są zbyt rozbudowane. Podobnie jest z systemem doświadczenia, który sprowadza się do poprawy jednego z dwóch dostępnych atrybutów.

W moim przypadku szybko okazało się, że część rozgrywki to czekanie aż nabije się pasek postępu jakiejś rzeczy, by móc ją zrobić. Tak działa sadzenie, tak czeka się na to, aż drzewa w pełni wyrosną czy na krzakach pojawią się jagody. Niestety problemem jest to, że w chwili oczekiwania nie ma co robić. Brakuje tu mieszkańców do pogadania czy lochów do zwiedzania. W innych produkcjach często brakowało mi dnia na zrobienie wszystkiego, co chcę. W przypadku Deiland: Pocket Planet Edition mam zbyt dużo czasu i często się nudzę. Niestety rytm gry i postępy fabuły, rozwoju naszej planety nie zostały dobrze opracowane, co właśnie przekłada się na uczucie znużenia.

Brak dopracowania któregokolwiek z elementów jest największą bolączką tego tytułu. Deiland: Pocket Planet Edition robi dokładnie to samo co produkcje jak Story of Seasons, Rune Factory czy Stardew Valley. Tamte produkcje mają jednak wszystko solidne dopracowane i po prostu wciągają na długie godziny. Tutaj mamy uboższe wersje tych samych pomysłów, które czynią rozgrywkę dosyć monotonną. Tak naprawdę bawimy się w wykonywanie zadań, które wpadają nam co jakiś czas. Z początku jest to ok i napędza postępy. Jednak na dłuższą metę nie jest to w stanie zastąpić magii wspomnianych już tytułów. Pomijam to, że w nich też możemy się bawić w wykonywanie zadań.

Nie chcę być przesadnie krytyczny. Nie jest tak, ze Deiland: Pocket Planet Edition to produkcja do niczego. Tytuł ma swój urok i patent z zagospodarowaniem małej, opuszczonej planety jest fajny. Rozgrywka też ma swoje momenty i nie bawiłem się źle. Niestety w czasie gry często myślałem o innych, dla mnie lepszych tytułach.

Oprawa audiowizualna tej produkcji jest w miarę przyzwoita. Nie ma co liczyć na opad szczęki i całość wygląda jak niskobudżetowa produkcja z segmentu gier niezależnych. Braku tutaj czegoś naprawdę unikatowego, co wyróżniłoby ten tytuł spośród innych gier o podobnej tematyce.

Deiland: Pocket Planet Edition to przyzwoity tytuł, który oferuje całkiem solidną rozgrywkę i potrafi zająć czas. Problemem jest tu jednak konkurencja dostępna na Nintendo Switch. Konsola oferuje kilka znacznie lepszych tytułów, które zaspokajają dokładnie te same potrzeby co ta produkcja. Dlatego zakup wydaje się mieć sens tylko jeśli cierpimy na głód gierek o sadzeniu i ograliśmy już wszystkie, lepsze produkcje z tego gatunku.